Powiew
COOL-tury
Zanim
wybrzmi polonez Kilara
(Sienkiewicz. Greatest hits, reż. Krzysztof Materna, premiera:
02.01.2022)
Pamiętam czasy, kiedy
nie było jeszcze w Polsce empików. Nie było też YouTube’a. Spotify i innych
łatwo dostępnych źródeł pozyskiwania ulubionej muzyki. Były natomiast sklepy
muzyczne. Jeśli się chciało mieć porządne nagrania, w całości i bez szumów
charakterystycznych dla szybkiego nagrywania jak coś akurat leciało w radio, to
wchodziło się do sklepu z radosnym podekscytowaniem nastolatki i kupowało
wymarzoną kasetę Michaela Jacksona, Whitney Houston, Madonny czy Pink Floydu.
Najczęściej to były składanki zatytułowane „Greatest Hits”, a więc zbiory tych najbardziej
wpadających w ucho, nachalnych, przyswajalnych kawałków. Dla zwykłych ludzi,
takich jak inżynier Mamoń z filmu „Rejs” Marka Piwowskiego, który wygłosił
słynną kwestię: „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie,
które już raz słyszałem”.
Spektakl Krzysztofa
Materny w Teatrze Bagatela Sienkiewicz.
Greatest hits jest genialną zabawą z konwencją takiej właśnie „składanki”.
Dawno się tak nie uśmiałam w teatrze! Do łez. Bo jest to trochę śmiech przez
łzy, ale w lekkiej formie, z dużą dozą inteligentnego humoru i cudowną kpiną z
patosu i naszej narodowej megalomanii.
Mamy tutaj wszystkie
„melodie, które już raz słyszeliśmy”: akcja zaczyna się w teatrze, który
bardziej przypomina… stadion Orlika. Grupa aktorów czeka na próbę i zaczynają
marudzić, że wszystko jest beznadziejne. Potrzeba kogoś, kto by ich uleczył.
Przytulił. Podniósł na duchu. Wlał ogień. Porwał. Uwiódł.
I wtedy właśnie wchodzi
On; Henryk Sienkiewicz. Wraz z nim cała galeria dobrze (teraz to już chyba
trochę mniej dobrze…) znanych postaci, które sam napisał: chłopi z noweli Za chlebem, Janko Muzykant, który
zostaje słusznie ukarany śmiercią za kradzież skrzypiec i okazuje się, że te
skrzypce to pamiątka rodzinna Oleńki Billewiczówny. Mamy też scenę wysadzania
kolubryny przez Kmicica (a jakże!), bitwę pod Grunwaldem, na której pojawia się
Matejko (znakomity Marcin Kobierski!), Stasia i Nel, Matki, Żony i Kochanki
śpiewające Bogurodzicę (piękna scena,
wspaniały wokal, magia teatru! - tak to
jest zrobione, że równie dobrze mogłoby zaistnieć w zupełnie innym,
niekomediowym kontekście…), Jagienka rozgniatająca pośladkami orzechy włoskie,
Neron chcący podpalić Rzym i śpiewający Ogrzej
mnie oraz Latarnik recytujący Inwokację z Pana Tadeusza.
Mamy wszystko, co
buduje naszą narodową mitologię, co nas ukształtowało i zepsuło. Siła i
niezwykłość tego spektaklu polega jednak na tym, że nie ma tu ani wywlekania
brudów, ani topornego politykowania i walki z Kościołem (aluzje polityczne są,
nawet dość częste, ale tak wysmakowane i błyskotliwe, że śmiałam się
najgłośniej ze wszystkich widzów!), ani powtarzania trendu, który od kilkunastu
lat króluje w polskich teatrach, a którego serdecznie nie znoszę: dekonstrukcji
wielkiej literatury i pokazywania, że ona nie ma sensu. W takim duchu –
dekonstrukcji i nihilizmu – zrobiono na przykład kilka lat temu Sienkiewiczowski
Potop Jakuba Roszkowskiego w Teatrze
Śląskim w Katowicach.
Co w zamian? Zabawa z
konwencją, teatr w teatrze (aktorzy wcielają się w Sienkiewiczowskie postacie,
a wielki autor jest równocześnie reżyserem narodowego spektaklu), groteska,
komizm w najlepszym wydaniu, znakomity ruch sceniczny i wokal, dobra muzyka, w
której jest sporo cytatów z serialu Pawła Komorowskiego Przygody Pana Michała, Ogniem
i mieczem Jerzego Hoffmanna, piosenek Bajora czy „studniówkowego” poloneza
Wojciecha Kilara. I kolory, mnóstwo kolorów, bo przecież cała ta maskarada ma
służyć pokrzepieniu serc!
W spektaklu Materny
jest jeszcze coś, co uwielbiam: zespołowość. Tutaj nie ma ani jednej złej,
niedopracowanej roli. Poza genialnym Materną w roli zadufanego w sobie
Sienkiewicza, który w sposób śmiertelnie poważny, jak gdyby od jego wypowiedzi
zależała przyszłość ludzkości rozmawia z widownią – nie wiadomo: jako reżyser
spektaklu? bohater konferencji prasowej? showman? gość spotkania autorskiego? –
wszyscy pozostali członkowie zespołu tworzą z jednej strony jednorodną całość,
żywy organizm, pulsujący energią na scenie, z drugiej – indywidualne kreacje.
Każdy bohater, nawet jeśli pojawia się na kilka sekund, tworzy swoją opowieść,
hipnotyzuje, czaruje widza swoją wyrazistością. Tutaj szczególny ukłon w stronę
Marcela Wiercichowskiego jako Kmicica (uściskałabym go za to parodiowanie
Olbrychskiego!), Natalii Hodurek za mocny, odważny i trochę drapieżny wokal, Tomasza
Lipińskiego za Nerona, który chciał „ogrzać” Rzym, Marcina Kobierskiego jako
porywacza Stasia i Nel, Matejkę, Kmicicowego kompana i wysłannika Krzyżaków, no
i Krzysztofa Bochenka za rolę życia: Zimy w czasie oblężenia Jasnej Góry, i
Juranda ze Spychowa.
W każdym spektaklu
najbardziej czekam na finał. Dla mnie jest on zawsze podsumowaniem, wyjaśnieniem
powodu, dla którego reżyser wziął się za taki, a nie inny temat, albo wręcz
przeciwnie: pozostawieniem mnie z jakimś niedosytem i mnóstwem pytań. Greatest hits w Teatrze Bagatela wieńczy
największy hit: polonez Kilara, ten, który na wszystkich studniówkach i
komersach wyparł Pożegnanie ojczyzny Michała
Ogińskiego. Na scenie pojawia się cały zespół śpiewając do tej melodii tekst o
pokrzepieniu serc, a wśród nich – Krzysztof Materna, który tym razem
przedstawia się jako… Stanisław Wyspiański. W słomianym kostiumie Chochoła,
oczywiście umownym, jak wszystko w tej opowieści.
Przypomina mi się
bardzo podobna scena, też prawie finałowa, z 1989. Pozytywnego mitu Katarzyny Szyngiery w Teatrze Słowackiego:
impreza, naród się bawi, leci disco polo, i pojawia się Chochoł – symbol
ogłupienia, wewnętrznego zniewolenia i marazmu…
Słodko – gorzki ten
finał. Pozostawia mnie z pytaniem: jak już wybrzmi ten polonez, to co dalej?
Bardzo polecam
„Sienkiewicza” w Bagateli. Spektakl idealny na wakacyjny wieczór, ale z
przesłaniem. A o to przecież chodzi w sztuce.
Teatr Bagatela trzyma
poziom. Wcale nie gorzej niż „Słowacki”!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz