piątek, 14 lipca 2023


 

Powiew COOL-tury

Zanim wybrzmi polonez Kilara
(Sienkiewicz. Greatest hits, reż. Krzysztof Materna, premiera: 02.01.2022)

Pamiętam czasy, kiedy nie było jeszcze w Polsce empików. Nie było też YouTube’a. Spotify i innych łatwo dostępnych źródeł pozyskiwania ulubionej muzyki. Były natomiast sklepy muzyczne. Jeśli się chciało mieć porządne nagrania, w całości i bez szumów charakterystycznych dla szybkiego nagrywania jak coś akurat leciało w radio, to wchodziło się do sklepu z radosnym podekscytowaniem nastolatki i kupowało wymarzoną kasetę Michaela Jacksona, Whitney Houston, Madonny czy Pink Floydu. Najczęściej to były składanki zatytułowane „Greatest Hits”, a więc zbiory tych najbardziej wpadających w ucho, nachalnych, przyswajalnych kawałków. Dla zwykłych ludzi, takich jak inżynier Mamoń z filmu „Rejs” Marka Piwowskiego, który wygłosił słynną kwestię: „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.

Spektakl Krzysztofa Materny w Teatrze Bagatela Sienkiewicz. Greatest hits jest genialną zabawą z konwencją takiej właśnie „składanki”. Dawno się tak nie uśmiałam w teatrze! Do łez. Bo jest to trochę śmiech przez łzy, ale w lekkiej formie, z dużą dozą inteligentnego humoru i cudowną kpiną z patosu i naszej narodowej megalomanii.

Mamy tutaj wszystkie „melodie, które już raz słyszeliśmy”: akcja zaczyna się w teatrze, który bardziej przypomina… stadion Orlika. Grupa aktorów czeka na próbę i zaczynają marudzić, że wszystko jest beznadziejne. Potrzeba kogoś, kto by ich uleczył. Przytulił. Podniósł na duchu. Wlał ogień. Porwał. Uwiódł.

I wtedy właśnie wchodzi On; Henryk Sienkiewicz. Wraz z nim cała galeria dobrze (teraz to już chyba trochę mniej dobrze…) znanych postaci, które sam napisał: chłopi z noweli Za chlebem, Janko Muzykant, który zostaje słusznie ukarany śmiercią za kradzież skrzypiec i okazuje się, że te skrzypce to pamiątka rodzinna Oleńki Billewiczówny. Mamy też scenę wysadzania kolubryny przez Kmicica (a jakże!), bitwę pod Grunwaldem, na której pojawia się Matejko (znakomity Marcin Kobierski!), Stasia i Nel, Matki, Żony i Kochanki śpiewające Bogurodzicę (piękna scena, wspaniały wokal, magia teatru! -  tak to jest zrobione, że równie dobrze mogłoby zaistnieć w zupełnie innym, niekomediowym kontekście…), Jagienka rozgniatająca pośladkami orzechy włoskie, Neron chcący podpalić Rzym i śpiewający Ogrzej mnie oraz Latarnik recytujący Inwokację z Pana Tadeusza.

Mamy wszystko, co buduje naszą narodową mitologię, co nas ukształtowało i zepsuło. Siła i niezwykłość tego spektaklu polega jednak na tym, że nie ma tu ani wywlekania brudów, ani topornego politykowania i walki z Kościołem (aluzje polityczne są, nawet dość częste, ale tak wysmakowane i błyskotliwe, że śmiałam się najgłośniej ze wszystkich widzów!), ani powtarzania trendu, który od kilkunastu lat króluje w polskich teatrach, a którego serdecznie nie znoszę: dekonstrukcji wielkiej literatury i pokazywania, że ona nie ma sensu. W takim duchu – dekonstrukcji i nihilizmu – zrobiono na przykład kilka lat temu Sienkiewiczowski Potop Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Co w zamian? Zabawa z konwencją, teatr w teatrze (aktorzy wcielają się w Sienkiewiczowskie postacie, a wielki autor jest równocześnie reżyserem narodowego spektaklu), groteska, komizm w najlepszym wydaniu, znakomity ruch sceniczny i wokal, dobra muzyka, w której jest sporo cytatów z serialu Pawła Komorowskiego Przygody Pana Michała, Ogniem i mieczem Jerzego Hoffmanna, piosenek Bajora czy „studniówkowego” poloneza Wojciecha Kilara. I kolory, mnóstwo kolorów, bo przecież cała ta maskarada ma służyć pokrzepieniu serc!

W spektaklu Materny jest jeszcze coś, co uwielbiam: zespołowość. Tutaj nie ma ani jednej złej, niedopracowanej roli. Poza genialnym Materną w roli zadufanego w sobie Sienkiewicza, który w sposób śmiertelnie poważny, jak gdyby od jego wypowiedzi zależała przyszłość ludzkości rozmawia z widownią – nie wiadomo: jako reżyser spektaklu? bohater konferencji prasowej? showman? gość spotkania autorskiego? – wszyscy pozostali członkowie zespołu tworzą z jednej strony jednorodną całość, żywy organizm, pulsujący energią na scenie, z drugiej – indywidualne kreacje. Każdy bohater, nawet jeśli pojawia się na kilka sekund, tworzy swoją opowieść, hipnotyzuje, czaruje widza swoją wyrazistością. Tutaj szczególny ukłon w stronę Marcela Wiercichowskiego jako Kmicica (uściskałabym go za to parodiowanie Olbrychskiego!), Natalii Hodurek za mocny, odważny i trochę drapieżny wokal, Tomasza Lipińskiego za Nerona, który chciał „ogrzać” Rzym, Marcina Kobierskiego jako porywacza Stasia i Nel, Matejkę, Kmicicowego kompana i wysłannika Krzyżaków, no i Krzysztofa Bochenka za rolę życia: Zimy w czasie oblężenia Jasnej Góry, i Juranda ze Spychowa.

W każdym spektaklu najbardziej czekam na finał. Dla mnie jest on zawsze podsumowaniem, wyjaśnieniem powodu, dla którego reżyser wziął się za taki, a nie inny temat, albo wręcz przeciwnie: pozostawieniem mnie z jakimś niedosytem i mnóstwem pytań. Greatest hits w Teatrze Bagatela wieńczy największy hit: polonez Kilara, ten, który na wszystkich studniówkach i komersach wyparł Pożegnanie ojczyzny Michała Ogińskiego. Na scenie pojawia się cały zespół śpiewając do tej melodii tekst o pokrzepieniu serc, a wśród nich – Krzysztof Materna, który tym razem przedstawia się jako… Stanisław Wyspiański. W słomianym kostiumie Chochoła, oczywiście umownym, jak wszystko w tej opowieści.

Przypomina mi się bardzo podobna scena, też prawie finałowa, z 1989. Pozytywnego mitu Katarzyny Szyngiery w Teatrze Słowackiego: impreza, naród się bawi, leci disco polo, i pojawia się Chochoł – symbol ogłupienia, wewnętrznego zniewolenia i marazmu…

Słodko – gorzki ten finał. Pozostawia mnie z pytaniem: jak już wybrzmi ten polonez, to co dalej?

Bardzo polecam „Sienkiewicza” w Bagateli. Spektakl idealny na wakacyjny wieczór, ale z przesłaniem. A o to przecież chodzi w sztuce.

Teatr Bagatela trzyma poziom. Wcale nie gorzej niż „Słowacki”!



 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz