sobota, 22 lipca 2023


 

Powiew COOL-tury

Nie chodzi o kapustę
(Stanisław Wyspiański Wyzwolenie, reż. Piotr Tomaszuk, Teatr Wierszalin, premiera: 07. 07. 2023)


Wyzwolenie Stanisława Wyspiańskiego należy do tych tekstów kultury, które się najłatwiej zapomina. Myślę, że nawet poloniści zapytani „z buta” o treść dramatu mogliby mieć z nim kłopot… Ja miałam, więc przed obejrzeniem spektaklu odświeżyłam sobie treść tego dzieła. Trudne. Długie. Łatwo w tym tekście zabłądzić…

Mickiewiczowski Konrad pojawia się w teatrze, ale właściwie to jest katedra, i toczy długie dyskusje z Reżyserem, Kaznodzieją, Prałatem, Mówcą, Prezesem, postaciami z narodowej literatury i mitologii greckiej, wreszcie – Maskami i Muzą. Konia z rzędem temu, kto potrafi dokładnie wyjaśnić wszelkie aluzje, kulturowe i filozoficzne konotacje, konteksty…

Nie ma w tym dramacie poruszającej opowieści (jak w Klątwie czy Sędziach), konkretnego tła historycznego (jak w Nocy listopadowej czy Warszawiance) czy przekroju wyrazistych charakterów i warstw społecznych (jak w Weselu). Za to jest trudna symbolika, „norwidowski”, hermetyczny język i kilometrowe dialogi…

Nie byłam więc zachwycona, że Teatr Wierszalin zabrał się właśnie za Wyzwolenie. Przed wyjazdem do Supraśla – poza lekturą dramatu – obejrzałam na VOD nagranie legendarnego spektaklu Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze i stwierdziłam, że dzieło mistrza reżyserii po prostu się zestarzało. Nikt tak już nie robi teatru: ciężko, przytłaczająco, monumentalnie i statycznie…

Jechałam więc na Podlasie z mieszanymi uczuciami: z jednej strony poczucie, że chyba nie dorosłam do Wyzwolenia, z drugiej – pewność, że Teatr Wierszalin opowie to na nowo.

Urzekł mnie już początek. Nieoczywisty – jak wszystko w tym malutkim, supraskim Teatrze Ogromnym. Na scenę leci but. Jeden, potem drugi. Z rupieciarni drewnianych sprzętów wyłania się postać w rozchełstanej koszuli, kaszląca i chrząkająca, okładająca sobie gardło kapustą. Tak! – najprawdziwszą kapustą! Coraz bardziej nerwowo, coraz bardziej kompulsywnie. Widać, że  nie chodzi o kapustę, lecz o lęk, zagubienie, jakieś niedostosowanie do życia. I taki jest ten cherlawy Konrad w genialnej (jak zwykle!) interpretacji Rafała Gąsowskiego. Zaczyna się dramat. Nie, nie ten wielki narodowy dramat na ogromnej scenie Teatru Miejskiego (gdzie Wyzwolenie miało swoją prapremierę) i nie Teatru Starego (gdzie wyreżyserował je Swinarski). Dramat Konrada w Teatrze Wierszalin jest raczej dramatem wewnętrznym: człowieka, który chciałby się ruszyć, a nie może. Tęskni, a nie wie, za czym. Czuje się zniewolony, ale nie bardzo wie, jak się wyzwolić i przede wszystkim: od czego i do czego. Bo wolność jest zawsze „od” i „do”. Nie wystarczy wyjść z więzienia, trzeba wiedzieć, dokąd iść i kto na nas czeka. Nie wystarczy odzyskać niepodległość – trzeba wiedzieć, co z nią dalej zrobić. Nie wystarczy wyjść z nałogu, trzeba wiedzieć, jak dalej żyć, żeby do niego nie wrócić. Dużo jest tych kontekstów wolności i wyzwolenia. Dużo też pytań o to, czy i na ile jesteśmy wolni. Spektakl Teatru Wierszalin inspiruje do zadawania tych pytań. Przede wszystkim samemu sobie.

Czekałam na mój ulubiony cytat z tego dramatu, z rozmowy Konrada z Maską IX: „Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo." W spektaklu Piotra Tomaszuka słynny dialog jest mistrzowską etiudą, w której samotny Konrad turla po desce główkę kapusty, przybija do tej deski gwóźdź, pali jakieś kłaczki, i wykonuje kilka innych podobnie absurdalnych czynności. Przypomina to trochę parodię obrzędu Dziadów. Ten moment mnie najbardziej poruszył.

„Musimy zrobić coś…” – mruczy Konrad, bawiąc się tą deską i umieszczonymi na niej przedmiotami – „Coś. Coś musimy zrobić… Coś, co by od nas zależało...”.

Już wiem, że nic z tego „czegoś” nie wyniknie.

A rozmówcy Konrada, tak spektakularnie przedstawieni u Wyspiańskiego? Jak to w Wierszalinie: kilka osób. Tworzą rodzaj parady czy demonstracji: na drewnianym koniu, z krzyżami, biało – czerwonymi szarfami. W Kantorowskiej stylizacji wyglądają jak upiorny, krzykliwy pochód umarłych. Muza nie jest monumentalną boginią sztuki, lecz seksowną uwodzicielką Konrada, w czarnej koronkowej bieliźnie. Tutaj ukłon w stronę Magdaleny Dąbrowskiej: stworzyła wyrazistą, przemyślaną postać, zupełnie „niemistycznej” seksbomby. Doceniam ogrom pracy i rozwój od czasu, gdy widziałam tę aktorkę w poprzednich rolach. Na uwagę zasługują także inni aktorzy: soczyści Dariusz Matys i Mateusz Stasiulewicz jako Karmazyn i Hołysz oraz Ojciec i Syn, a także Monika Kwiatkowska jako Harfiarka. Ta Harfiarka (u Wyspiańskiego nawiązująca do Lilli Wenedy z dramatu Juliusza Słowackiego) nie ma w sobie za grosz liryzmu. To jest trochę podstarzała dziewczynka żywcem wyjęta z Umarłej klasy Tadeusza Kantora w szkolnym mundurku, z warkoczykami, z tym charakterystycznym ruchem lalki, a trochę owładnięta patriotyczno – religijnym fanatyzmem wariatka z kapeluszem wciśniętym na oczy. Bałabym się ją spotkać na ulicy… To fascynujące, ile ekspresji jest w mimice tej aktorki pomimo że nie widać jej połowy twarzy! A przy tym potrafi złamać tę konwencję i zaskoczyć widza cudownym, głębokim i odważnym wokalem.

A Maski? Maski siedzą tak naprawdę w głowie Konrada, który rozmawia sam z sobą. Konrad Rafała Gąsowskiego jest bohaterem Dziadów i dramatu Wyspiańskiego, ale także samym Wyspiańskim (podobno autor Wyzwolenia rzeczywiście okładał sobie gardło liśćmi kapusty) i każdym z nas, uwięzionym w gąszczu własnych porażek, lęków, niemocy i tęsknocie za bliżej nieokreślonym „wyzwoleniem”, które może się dokonać, jeśli wyzwolimy się nie tylko „od czegoś”, ale – „do czegoś”. To Konrad w kapciach, z chorym gardłem, bez pomysłu na to, co właściwie powinien zrobić i co tak naprawdę zależy od niego. Tocząc dyskurs z Maskami, wiesza ich podobizny na… sznurze do bielizny. Kolejny nieoczywisty pomysł inscenizacyjny, biorący w nawias wielkie narodowe dramaty!

Spektakl w Teatrze Wierszalin nie ma zakończenia. Nie dowiemy się, czym jest „wyzwolenie”. Konrad oddala się w stronę baneru z wymalowanymi na flagach podobiznami Mickiewicza i tajemniczą postacią na środku. Ta postać, choć jest podobizną Tadeusza Kantora, którego duch nieustannie się unosi nad Teatrem Wierszalin, przypomina mi także obraz Caspara Davida Friedricha Wędrowiec nad morzem mgły. Kim może być? Konradem? Mickiewiczem? Wyspiańskim? Każdym z nas? A może alegorią nieutulonej tęsknoty za „wyzwoleniem”?

Bo stać nas tylko na flagi. I na rozdrabnianie główek kapusty. Smutna to diagnoza, ale każda diagnoza jest po to, żeby coś z nią zrobić. Coś, co by od nas zależało.

Kiedy Karmazyn i Hołysz skandują „Polska – ka – Polska – ka – Polska – ka – Polska – ka”, to mam ciarki na plecach. Bo w końcu o co chodzi: o Polskę, czy o to, żeby sobie poskakać?

Bardzo polecam najnowszą premierę Teatru Wierszalin. Jak zwykle jestem pełna uznania dla całego zespołu: reżysera Piotra Tomaszuka, aktorów, scenografa Mateusza Kasprzaka i Adriana Jakucia – Łukaszewicza, autora muzyki, granej jak zwykle na żywo i pięknie współgrającej z toczącą się na scenie opowieścią.

Ten tytuł wpisuje się w kilka innych tytułów, które widziałam ostatnio w polskich teatrach, próbujących odpowiedzieć na pytanie, czym jest Polska i bycie Polakiem, a może szerzej – człowiekiem. Ale – jak to w Wierszalinie – forma jest nieoczywista, bez nachalnego politykowania, i może dlatego tak bardzo mnie przekonuje.

Tak, Piotr Tomaszuk ze swoim zespołem opowiedzieli Wyzwolenie na nowo.



 fot. Magdalena Rybij.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz