Powiew
COOL- tury
Śpiwór
w lesie
(Zielona granica, reż. Agnieszka Holland,
2023)
W październiku 2021 - czyli
wtedy, kiedy dzieje się akcja filmu Agnieszki Holland - akurat byłam na
Podlasiu. Pamiętam, że spacerowałam po lesie z koleżanką, mieszkanką tych terenów.
Szłyśmy do legendarnej osady proroka Ilji: Wierszalina, a właściwie tego, co z
niej pozostało. Było zimno, mgliście i nastrojowo. Wszędzie bajecznie kolorowe
liście. Nagle koleżanka znalazła pod drzewem porzucony śpiwór.
- Są tutaj. – powiedziała
wyraźnie poruszona.
- Kto? – zapytałam niezbyt przytomnie.
- Uchodźcy i aktywiści,
którzy im pomagają. Niewiele mogą zrobić, więc podrzucają śpiwory, leki,
ubrania, żywność, gorącą herbatę…
Mieszkałam wtedy na
drugim końcu Polski, przy niepilnowanej przez nikogo granicy z Czechami, dużo
się działo w moim życiu, więc niewiele myślałam o kryzysie uchodźczym. Ten
śpiwór w lesie sprawił, że się zatrzymałam i popatrzyłam pod nogi. Był
namacalny, do bólu konkretny i krzyczał o uwagę.
Agnieszka Holland
zrobiła swój najnowszy film właśnie po to, żeby się zatrzymać i popatrzeć pod
nogi. Przynajmniej takie było założenie.
W Zielonej granicy nie ma jednej, głównej postaci i wyraźnej linii
fabularnej. Bohaterem jest zbiorowość, niejednorodna, zróżnicowana i
skonfliktowana: kilkoro uchodźców z krajów arabskich i Afryki, prostaccy
strażnicy graniczni z Polski, pogardliwie nazywający uchodźców „ciapatkami”
albo „turystami” i podkreślający, że śmierdzą (jak mają pachnieć, skoro od
kilku tygodni błąkają się po lesie?), cyniczni, wręcz okrutni strażnicy
graniczni z Białorusi, grupa młodych, gniewnych aktywistów, psycholożka Julia,
gotowa postawić wszystko na jedną kartę, żeby pomagać „ludziom z lasu” i ten
jeden jedyny wrażliwy strażnik graniczny po polskiej stronie, nie pasujący do
systemu.
Taka konfiguracja to
potencjał na świetny, trzymający w napięciu scenariusz. Tymczasem wyszła klapa.
Czekam na rozwój akcji, ewolucje postaci, jakieś skontrastowanie dynamiki,
tempa, nastrojów i… nic. Blisko trzy godziny surowego, czarno – białego obrazu,
prawie nie podbudowanego ścieżką dźwiękową, nagranego tak jak się nagrywa
relacje telefonem komórkowym. To zabieg bardzo ciekawy i adekwatny do
opowiadanej historii, ale nie wtedy, kiedy stosowany jest cały czas, bez chwili
wytchnienia. Cały czas, bez wytchnienia są także dozowane trudne emocje:
rozpacz, strach, bezsilność, gniew. Trzy godziny wysokiego „C”. To oczywiste,
że film wymaga pokazania ludzkiej tragedii: kobiety rodzącej w warunkach, w
jakich nie zostawia się nawet rodzących psów czy kotów, tonącego w bagnach
chłopca, starego człowieka, który nie ma
siły dalej iść, dziewczyny, którą trzeba odtransportować do szpitala, bo umrze,
a straż graniczna chce ją odtransportować, ale z powrotem za drut kolczasty…
Jednak tego typu ekspozycja bez wyrazistego zarysowania postaci i ich
indywidualnych losów, i bez wprowadzenia scen, które by choć trochę
kontrastowały z „leśnym” dramatem, były jakimś kontrapunktem dla tragicznych
wydarzeń, powoduje, że zaczyna boleć
mnie głowa, a nie serce. I zerkam na zegarek.
Najmocniejsza scena
tego filmu to dla mnie spotkanie Julii (Mai Ostaszewskiej) z koleżanką,
świetnie zagraną przez Agatę Kuleszę. Julia chce pożyczyć od przyjaciółki
samochód. Jej własny ktoś zdemolował, gdy odkrył działalność Julii. Kiedy jednak przyjaciółka się dowiaduje, że
Julia wplątała się w pomoc uchodźcom, odmawia.
- Rozumiesz, ja muszę
utrzymać rodzinę…
Jakże groteskowo brzmią
tłumaczenia przyjaciółki, że przecież głosowała na Platformę i stała ze
świeczką przed sądem. W Zielonej granicy
podoba mi się, że obrywają równo wszyscy: polski rząd, białoruski reżim
Łukaszenki, straż graniczna, wszystkie opcje polityczne, wreszcie: Unia
Europejska. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to, że na „zielonej granicy”
koczują ludzie. I jest to granica życia i śmierci. Wśród tych ludzi są starsze
osoby, kobiety i dzieci.
- Każdy coś musi –
ucina Julia dalszą dyskusję.
No właśnie: każdy coś
musi. Każdy stoi przed wyborem: zatrzymać się i popatrzeć pod nogi, czy udawać,
że nie widzi tego śpiwora. Dostrzec drugiego człowieka czy przejść obok, bo tak
łatwiej, wygodniej, bezpieczniej…
Z takimi pytaniami
wychodzę z kina po tym ciężkim filmie. Film kończy się epilogiem
przypominającym, że Polacy z otwartym sercem przyjęli tłumy uchodźców z Ukrainy
w pierwszym okresie inwazji rosyjskiej. Oni nie musieli koczować przy drucie
kolczastym…
Tak więc są ludzie
„legalni” i „nielegalni”. Uchodźcy „lepsi” i „gorsi”. Ci, których się mija, i
ci, którym organizuje się natychmiastową pomoc, dach nad głową i wsparcie.
Mam świadomość, że film
jest mocno tendencyjny. Że straż graniczna – poza tym jednym bohaterem - jest
przedstawiona jako banda troglodytów, dla których sensem życia jest pędzenie
samogonu. Że Julia nie posiada dzieci, za to ma dwa psy, a o uchodźcach mówi,
zgodnie z aktualnymi wytycznymi językowymi, „osoby uchodźcze” – i jest to
świadomy zabieg scenariuszowy, który dużo nam mówi o postaci, jej
światopoglądzie i sposobie życia.
Ale jest jedna rzecz,
za którą ten film bardzo cenię: uczy człowieczeństwa. Przypomina, że każdy
człowiek jest bezcenny w oczach Boga, bez względu na to, czy modli się słowami,
których nauczył nas Jezus, czy rozwija dywanik i recytuje szachadę. Czy kraj, z
którego ucieka, jest w „cywilizowanej” Europie, czy w „dzikiej” Azji. Czy ma paszport ukraiński, czy ten „najgorszy
z możliwych”…
Przypomina mi się
wiersz Wisławy Szymborskiej Psalm:
O,
jakże są nieszczelne granice ludzkich państw!
Ile
to chmur nad nimi bezkarnie przepływa,
Ile
piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju,
Ile
górskich kamyków stacza się w cudze włości
W
wyzywających podskokach! (…).
Czy
muszę tu wymieniać ptaka za ptakiem jak leci?
Albo
jak właśnie przysiada na opuszczonym szlabanie?
Niechby
to nawet był wróbel, a już ma ogon ościenny,
choć
dzióbek jeszcze tutejszy. W dodatku – ależ się wierci! (…).
Tylko
co ludzkie potrafi być prawdziwie obce.
Reszta
to lasy mieszane, krecia robota i wiatr.
Podsumowując: Zielona
granica nie jest dla mnie żadnym artystycznym objawieniem. Jestem przekonana,
że zarówno peany na cześć tego filmu, jak odsądzanie reżyserki od czci i wiary
są w dużej mierze podyktowane przedwyborczymi napięciami. Warto jednak się wybrać
do kina: żeby wyrobić sobie własne zdanie. I żeby zatrzymać się i popatrzeć pod nogi. Może przy drodze leży pobity człowiek i
to właśnie ja albo ty mamy okazję stać się dla niego Samarytaninem?
Napływające fale migrantów to problem globalny, o
coraz większej sile rażenia. Cała Europa, nie tylko nasz kraj, mierzy się z
wyzwaniem, czy wykazać się roztropnością, czy wrażliwością serca, i czy można te
dwie postawy pogodzić. To nie są łatwe dylematy. Ja wiem jedno: trzeba być przede wszystkim
człowiekiem. Ewangelia tego człowieczeństwa uczy najlepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz