niedziela, 8 października 2023


Powiew COOL- tury

Śpiwór w lesie

(Zielona granica, reż. Agnieszka Holland, 2023)

W październiku 2021 - czyli wtedy, kiedy dzieje się akcja filmu Agnieszki Holland - akurat byłam na Podlasiu. Pamiętam, że spacerowałam po lesie z koleżanką, mieszkanką tych terenów. Szłyśmy do legendarnej osady proroka Ilji: Wierszalina, a właściwie tego, co z niej pozostało. Było zimno, mgliście i nastrojowo. Wszędzie bajecznie kolorowe liście. Nagle koleżanka znalazła pod drzewem porzucony śpiwór.

- Są tutaj. – powiedziała wyraźnie poruszona.

- Kto? – zapytałam niezbyt przytomnie.

- Uchodźcy i aktywiści, którzy im pomagają. Niewiele mogą zrobić, więc podrzucają śpiwory, leki, ubrania, żywność, gorącą herbatę…

Mieszkałam wtedy na drugim końcu Polski, przy niepilnowanej przez nikogo granicy z Czechami, dużo się działo w moim życiu, więc niewiele myślałam o kryzysie uchodźczym. Ten śpiwór w lesie sprawił, że się zatrzymałam i popatrzyłam pod nogi. Był namacalny, do bólu konkretny i krzyczał o uwagę.

Agnieszka Holland zrobiła swój najnowszy film właśnie po to, żeby się zatrzymać i popatrzeć pod nogi. Przynajmniej takie było założenie.

W Zielonej granicy nie ma jednej, głównej postaci i wyraźnej linii fabularnej. Bohaterem jest zbiorowość, niejednorodna, zróżnicowana i skonfliktowana: kilkoro uchodźców z krajów arabskich i Afryki, prostaccy strażnicy graniczni z Polski, pogardliwie nazywający uchodźców „ciapatkami” albo „turystami” i podkreślający, że śmierdzą (jak mają pachnieć, skoro od kilku tygodni błąkają się po lesie?), cyniczni, wręcz okrutni strażnicy graniczni z Białorusi, grupa młodych, gniewnych aktywistów, psycholożka Julia, gotowa postawić wszystko na jedną kartę, żeby pomagać „ludziom z lasu” i ten jeden jedyny wrażliwy strażnik graniczny po polskiej stronie, nie pasujący do systemu.

Taka konfiguracja to potencjał na świetny, trzymający w napięciu scenariusz. Tymczasem wyszła klapa. Czekam na rozwój akcji, ewolucje postaci, jakieś skontrastowanie dynamiki, tempa, nastrojów i… nic. Blisko trzy godziny surowego, czarno – białego obrazu, prawie nie podbudowanego ścieżką dźwiękową, nagranego tak jak się nagrywa relacje telefonem komórkowym. To zabieg bardzo ciekawy i adekwatny do opowiadanej historii, ale nie wtedy, kiedy stosowany jest cały czas, bez chwili wytchnienia. Cały czas, bez wytchnienia są także dozowane trudne emocje: rozpacz, strach, bezsilność, gniew. Trzy godziny wysokiego „C”. To oczywiste, że film wymaga pokazania ludzkiej tragedii: kobiety rodzącej w warunkach, w jakich nie zostawia się nawet rodzących psów czy kotów, tonącego w bagnach chłopca, starego człowieka, który  nie ma siły dalej iść, dziewczyny, którą trzeba odtransportować do szpitala, bo umrze, a straż graniczna chce ją odtransportować, ale z powrotem za drut kolczasty… Jednak tego typu ekspozycja bez wyrazistego zarysowania postaci i ich indywidualnych losów, i bez wprowadzenia scen, które by choć trochę kontrastowały z „leśnym” dramatem, były jakimś kontrapunktem dla tragicznych wydarzeń,  powoduje, że zaczyna boleć mnie głowa, a nie serce. I zerkam na zegarek.

Najmocniejsza scena tego filmu to dla mnie spotkanie Julii (Mai Ostaszewskiej) z koleżanką, świetnie zagraną przez Agatę Kuleszę. Julia chce pożyczyć od przyjaciółki samochód. Jej własny ktoś zdemolował, gdy odkrył działalność Julii.  Kiedy jednak przyjaciółka się dowiaduje, że Julia wplątała się w pomoc uchodźcom, odmawia.

- Rozumiesz, ja muszę utrzymać rodzinę…

Jakże groteskowo brzmią tłumaczenia przyjaciółki, że przecież głosowała na Platformę i stała ze świeczką przed sądem. W Zielonej granicy podoba mi się, że obrywają równo wszyscy: polski rząd, białoruski reżim Łukaszenki, straż graniczna, wszystkie opcje polityczne, wreszcie: Unia Europejska. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to, że na „zielonej granicy” koczują ludzie. I jest to granica życia i śmierci. Wśród tych ludzi są starsze osoby, kobiety i dzieci.

- Każdy coś musi – ucina Julia dalszą dyskusję.

No właśnie: każdy coś musi. Każdy stoi przed wyborem: zatrzymać się i popatrzeć pod nogi, czy udawać, że nie widzi tego śpiwora. Dostrzec drugiego człowieka czy przejść obok, bo tak łatwiej, wygodniej, bezpieczniej…

Z takimi pytaniami wychodzę z kina po tym ciężkim filmie. Film kończy się epilogiem przypominającym, że Polacy z otwartym sercem przyjęli tłumy uchodźców z Ukrainy w pierwszym okresie inwazji rosyjskiej. Oni nie musieli koczować przy drucie kolczastym…

Tak więc są ludzie „legalni” i „nielegalni”. Uchodźcy „lepsi” i „gorsi”. Ci, których się mija, i ci, którym organizuje się natychmiastową pomoc, dach nad głową i wsparcie.

Mam świadomość, że film jest mocno tendencyjny. Że straż graniczna – poza tym jednym bohaterem - jest przedstawiona jako banda troglodytów, dla których sensem życia jest pędzenie samogonu. Że Julia nie posiada dzieci, za to ma dwa psy, a o uchodźcach mówi, zgodnie z aktualnymi wytycznymi językowymi, „osoby uchodźcze” – i jest to świadomy zabieg scenariuszowy, który dużo nam mówi o postaci, jej światopoglądzie i sposobie życia.

Ale jest jedna rzecz, za którą ten film bardzo cenię: uczy człowieczeństwa. Przypomina, że każdy człowiek jest bezcenny w oczach Boga, bez względu na to, czy modli się słowami, których nauczył nas Jezus, czy rozwija dywanik i recytuje szachadę. Czy kraj, z którego ucieka, jest w „cywilizowanej” Europie, czy w „dzikiej” Azji.  Czy ma paszport ukraiński, czy ten „najgorszy z możliwych”…

Przypomina mi się wiersz Wisławy Szymborskiej Psalm:

O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw!

Ile to chmur nad nimi bezkarnie przepływa,

Ile piasków pustynnych przesypuje się z kraju do kraju,

Ile górskich kamyków stacza się w cudze włości

W wyzywających podskokach! (…).

Czy muszę tu wymieniać ptaka za ptakiem jak leci?

Albo jak właśnie przysiada na opuszczonym szlabanie?

Niechby to nawet był wróbel, a już ma ogon ościenny,

choć dzióbek jeszcze tutejszy. W dodatku – ależ się wierci! (…).

Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce.

Reszta to lasy mieszane, krecia robota i wiatr.

Podsumowując: Zielona granica nie jest dla mnie żadnym artystycznym objawieniem. Jestem przekonana, że zarówno peany na cześć tego filmu, jak odsądzanie reżyserki od czci i wiary są w dużej mierze podyktowane przedwyborczymi napięciami. Warto jednak się wybrać do kina: żeby wyrobić sobie własne zdanie. I żeby zatrzymać się i popatrzeć pod  nogi. Może przy drodze leży pobity człowiek i to właśnie ja albo ty mamy okazję stać się dla niego Samarytaninem?

Napływające fale migrantów to problem globalny, o coraz większej sile rażenia. Cała Europa, nie tylko nasz kraj, mierzy się z wyzwaniem, czy wykazać się roztropnością, czy wrażliwością serca, i czy można te dwie postawy pogodzić. To nie są łatwe dylematy. Ja wiem  jedno: trzeba być przede wszystkim człowiekiem. Ewangelia tego człowieczeństwa uczy najlepiej.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz