piątek, 30 lipca 2021


 

Powiew COOL – tury

Notatki na gorąco

 (Zygmunt Krasiński, Nie – boska komedia, adaptacja i reżyseria: Piotr Tomaszuk, Teatr Wierszalin; premiera: 23. 07. 2021 na VOD Wierszalin.pl)

 

Oglądanie spektaklu teatralnego on line to trochę jak lizanie lizaka przez papierek. Podróbka teatru, który przecież – biorąc pod uwagę jego korzenie wyrastające z obrzędu, rytuału, kultu religijnego – zaprasza do uczestnictwa. Chyba że mamy do czynienia z inscenizacją Teatru Wierszalin. Tutaj nie da się nie uczestniczyć, nawet w wersji streamingowej…

To nie będzie porządna recenzja. Raczej notatki na gorąco. Nie – boska komedia Piotra Tomaszuka została zaprezentowana jednorazowo w lipcu 2021, w dodatku wirtualnie, na platformie VOD Wierszalin, w ramach festiwalu „Między wierszami”. Chciałabym do tego spektaklu wrócić, zobaczyć, co się zmieniło, jak ewoluował, jaki jest jego zapach… A tego wszystkiego można doświadczyć jedynie w realnym kontakcie z aktorem. Mam nadzieję, że mi się to wcześniej czy później uda, już po oficjalnej premierze.

Jednak spróbuję. Adaptacja dramatu Zygmunta Krasińskiego dokonana przez Piotra Tomaszuka zagarnęła mnie już od pierwszych sekund spektaklu. Na scenie ten tak dobrze mi znany, wierszaliński półmrok. Światła świec. I kolory: błękit, czerń i czerwień, która wprowadza niepokój. I szepty, takie trochę z zaświatów, będące czasem opozycją, czasem dopowiedzeniem monologów Hrabiego Henryka. Reżyser w bardzo prosty, a zarazem genialny sposób rozwiązał problem epickich partii Nie – boskiej komedii, tej dziwnej prozy poetyckiej otwierającej poszczególne akty dramatu, z którą nie wiadomo co zrobić. Został Głosem – szeptem, który opanowuje umysł Henryka i doprowadza do choroby jego duszy. Zły duch czy alter ego bohatera? A może demiurg, który kreuje rzeczywistość dramatu, odpowiednik reżysera? W takim wypadku Tomaszuk zagrałby samego siebie… Nie potrafię jednoznacznie określić, która z tych interpretacji jest najbliższa zamysłowi reżysera. Zresztą nie chodzi się do teatru po to, żeby odpowiadać na pytanie, „co autor miał na myśli”. Raczej: „co to robi ze mną?”. Jak ja odczytuję wizję reżysera? Czy jego opowieść mnie porusza, a – co za tym idzie – obchodzi?

Obchodzi i to bardzo. Dlaczego chcę Nie – boską Tomaszuka jeszcze raz zobaczyć, najlepiej niewirtualnie? Oto kilka mocnych argumentów:

1.      Hrabia Henryk Rafała Gąsowskiego. Nie ukrywam, że ten aktor, którego poznałam zaledwie kilka miesięcy temu, po prostu mnie oczarował. Czekam na każdą kolejną jego rolę. Ostatni raz tak mnie zachwycił chyba Gustaw Holoubek swoją Wielką Improwizacją w filmie Lawa. Opowieść o Dziadach. A potem długo, długo nic. Gąsowski to aktor stworzony dla teatru: z nienaganną dykcją, mówiący teksty wieszczów tak, jakby je śpiewał, oszczędny w środkach, a jednak ukazujący cały wachlarz emocji. I za każdym razem inny. Nie da się porównać jego Niżyńskiego, Gustawa - Konrada czy właśnie Henryka. To bardzo różni bohaterowie, choć każdy z nich jest odrobinkę „Gąsowski”, każdy z nich to nadwrażliwiec z wyraźnym pęknięciem w duszy, pęknięciem, które intryguje widza. To bohaterowie, którzy noszą w sobie tajemnicę. I aż się chce ją odkrywać!

2.      Chór, wcielający się w różne role (Dziewicy, Marii, Pankracego, Leonarda, Lekarza, duchów, gości Hrabiego, rewolucjonistów). Bohaterowie ubrane w długie, czarne szaty stylizowane na stroje XIX – wieczne, przypominają trochę postacie z koszmarnych snów Henryka, a trochę – żałobny kondukt.

3.      Postacie kobiece: Dziewica Katarzyny Wolak i Maria Moniki Kwiatkowskiej. Obie są drapieżne, bardzo ludzkie, rozpaczliwie walczące o uwagę Henryka, jak rywalki. A z drugiej strony – nierzeczywiste. Stoją w tle, na drugim planie, w bezpiecznej odległości od Henryka. Nie ma tutaj prawdziwych relacji. Jest wyobcowanie i samotność czy nawet urojenie. Może wszystko, co przeżywa Henryk, dzieje się w jego głowie?

4.      Scenografia Mateusza Kasprzaka: nawiązująca do realiów XIX – wieku, ale przypominająca także „wierszalińską” graciarnię pełną starych, wielofunkcyjnych sprzętów. W centrum krzyż, zasłonięty szmatą przez rewolucjonistki i odsłonięty przez Henryka podczas konfrontacji z Pankracym. Portrety arystokratycznych przodków Henryka, stanowiące ważny wątek w dyskusji z Pankracym, są wyobrażone przez puste ramy. Ramy, w które można wstawić każdy obraz: nie tylko członków swojej rodziny, ale symbole jakichś idei, iluzje, które nas pochłonęły, a nawet własną twarz. Postać Orcia: gra go aktorka, Magdalena Dąbrowska, ale inna aktorka – Monika Kwiatkowska, ta, która grała obłąkaną matkę Orcia - trzyma w ręku drewnianą główkę lalki. Tułów jest osobno, rozpięty na konstrukcji przypominającej krzyż. Orcio jest rozdwojony, zdezintegrowany jak zepsuta zabawka, a zmarła matka chodzi za nim jak cień. Bo też Orcio żyje w cieniu rodzinnej tragedii. To przedwcześnie dorosłe dziecko naznaczone brakiem miłości. Gra świateł: w pierwszej części spektaklu, ukazującej dramat rodzinny, błękit i granat, wyobrażające noc, w drugiej – rewolucyjna, krwawa czerwień. Wreszcie – nie mogę tego pominąć – genialna stylizacja Pankracego, który sam siebie uczynił bogiem: na głowie kolce przypominające cierniową koronę Chrystusa, a do tego koszulka z… własną podobizną, trochę podobną do wizerunku Che Guevary. I to właściwie jedyne, bardzo subtelne wychylenie we współczesność. Rzeczywistość przedstawiona w spektaklu – podobnie jak w dramacie Krasińskiego – jest uniwersalna. Nie dotyczy jakiegoś jednego, konkretnego wydarzenia historycznego. Dramaty rodzinne i rewolucje dzieją się przecież w każdej epoce.

5.      Muzyka Adriana Jakucia – Łukaszewicza. Oczywiście jak zawsze grana na żywo. Mocna, pełna napięcia, psychodeliczna, bardzo pomagająca aktorom w budowaniu sytuacji. Znowu coś, co można dostrzec chyba we wszystkich spektaklach Wierszalina: rytmiczność i muzyczność całego spektaklu. To fascynujące, jak z jednego krótkiego „hurra – ha!”, które pojawia się u Krasińskiego właściwie tylko w scenach rewolucyjnych, można zrobić motyw przewodni, symbol chaosu, w jakim pogrążony jest świat pozbawiony wartości i relacji międzyludzkich…

6.      Wreszcie finał. Czekałam na to słynne Galilaee vicisti. I tu jestem zaskoczona, a nawet wstrząśnięta. Pankracy – co ciekawe zagrany przez Mateusza Stasiulewicza, aktora młodszego od Dariusza Matysa – Leonarda, który przecież w dramacie jest młodzieńcem, zapalonym neofitą rewolucji – nie umiera porażony światłem Galilejczyka. Umiera w dużo bardziej banalny sposób: pchnięty szablą przez wyrachowanego Leonarda. Cóż… rewolucja pożera własne dzieci i nie ma w niej miejsca dla takich idealistów jak Pankracy.

 

Gdyby Piotr Tomaszuk w tym miejscu zakończył swój dramat, przesłanie byłoby przerażająco smutne. Zostawiłby widza osamotnionego w wielkiej, pozbawionej Boga pustce. I w tym kierunku idzie bardzo wielu współczesnych reżyserów teatralnych inscenizujących klasykę literatury. Ale nie dyrektor Wierszalina. Pankracy, zanim umrze, zdąży jeszcze powiedzieć: „Galilejczyku, zwyciężyłeś!”. Uff, co za ulga! Tak, jak chciał Krasiński. Nie jest to jednak naiwna proklamacja w stylu „Alleluja i do przodu!”. Wyznanie, że Jezus jest silniejszy od całego zła, jakie może dotknąć świat – braku relacji, pustki, upadku ideałów czy iluzji, rewolucji mających na celu zaprowadzić raj na ziemi, a gotujących ludzkości kolejne piekło – wypowiedziane jest w bólu, ze świadomością, że się zostało zdradzonym. Jak Jezus. W takim wyznaniu wiary jest porażająca prawda. W centrum teatralnej scenografii znajduje się Ukrzyżowany. Galilejczyk wygrywa wojnę ze złem przyjmując cierpienie, a nawet śmierć. Dlatego jest wiarygodny. Zaufać mogę tylko temu, kto mnie kocha, a  „nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.” (J 15, 13). Jak wielka musi być miłość Chrystusa, skoro oddał życie za takich idealistów jak Pankracy, takich cyników jak Leonard i takich egocentryków jak Hrabia Henryk.

Jest na tym świecie nadzieja. Nawet, gdy zostajemy pchnięci szablą przez kogoś, kogo nazywaliśmy przyjacielem. A potem pojawia się jeszcze raz – ku zaskoczeniu widza, bo chwilę wcześniej przecież popełnił samobójstwo - Hrabia Henryk. Tym razem staje się Głosem i recytuje fragment epickiego wstępu do części czwartej dramatu. Tekst w zamyśle autora jest po prostu poetyckim, choć wieloznacznym opisem okopów Świętej Trójcy, gdzie rozgrywa się walka między arystokracją a rewolucjonistami. W tym kontekście, gdy dokonał się już dramat, nabiera znaczenia eschatologicznego: Z gór podniosły się mgły – i konają teraz po nicościach błękitu. – Dolina Świętej Trójcy obsypana światłem migającej broni – i Lud ciągnie zewsząd do niej, jak do równiny Ostatniego Sądu…

„Nie – boska komedia” staje się tak naprawdę Boską przypowieścią.

Jeśli tylko Wierszalin zaprezentuje spektakl szerszej publiczności, to warto przejechać nawet całą Polskę, żeby to obejrzeć. Jeszcze polska kultura nie zginęła, kiedy żyje taki teatr.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz