piątek, 2 lipca 2021


 

Powiew COOL - tury

Bóg w formalinie

(Maria Paszyńska, Wiatr ze Wschodu. Szkarłatna łuna, Książnica 2021)

Nareszcie! Doczekałam się trzeciego tomu cyklu Marii Paszyńskiej Wiatr ze Wschodu: Szkarłatnej łuny. Książka co prawda wyszła trzy miesiące temu, ale z różnych powodów musiała cierpliwie poczekać, aż ją wezmę do ręki. Nie żałuję. Podobnie jak wcześniejsze tomy, zagarnęła mnie bez reszty. Oto poznajemy dalszy ciąg skomplikowanych losów Ukrainki Anastazji Szewczenko i Polaka Kazimierza Stawickiego. Jak w każdym dobrym romansie, to nie może być łatwa miłość. Wydaje się, że wszelkie okoliczności sprzysięgły się przeciwko dwojgu zakochanym. W dodatku przyszło im żyć w bardzo trudnym czasie i miejscu: Petersburgu opanowanym przez nowy, bolszewicki porządek. Przemianowanym na Leningrad. Akcja powieści obejmuje dramatyczne lata 1922 – 1924: wielki głód w Rosji i na Ukrainie, i walkę o przejęcie władzy w Rosji po śmierci Lenina.

Tytułowa „szkarłatna łuna” pojawia się na leningradzkim niebie i jest zapowiedzią osobistej katastrofy bohaterów. Jest jednak także zapowiedzią katastrofy historycznej, jaką przyniosła śmierć Lenina i objęcie władzy przez cara komunizmu: Stalina. I właśnie tutaj chciałabym się zatrzymać. To, co mnie najbardziej uderzyło w tej części cyklu, to właśnie refleksja nad mechanizmem rządzącym historią. Ludzie potrzebują kogoś, komu będą oddawali cześć – mówi Stalin do jednego z bohaterów, Borysa. Ateista zostanie więc… relikwią.

Tak się rodzi upiorny pomysł zabalsamowania zwłok Lenina, którego Stalin nienawidził, i umieszczenia ich w mauzoleum. Balsamowanie ciała Lenina autorka opisuje ze wstrząsającym naturalizmem, nie oszczędzając czytelnika: Rozkrojono ciało Lenina i wyjęto nadpsute już wnętrzności, które dwóch młodych adeptów sztuki lekarskiej ostrożnie umieściło w formalinie. Worobjow, z którego twarzy przy pracy zniknęło wszelkie napięcie, działał teraz szybko. Nakazał wypłukanie wypatroszonych zwłok kwasem octowym, po czym sam wstrzyknął w miękkie tkanki formaldehyd, potocznie nazywany formaliną.

Oto jak rodzą się bogowie – pomyślał Borys i wyszedł na zewnątrz zapalić papierosa. Nie było już odwrotu. Stalin wygrał pierwszą bitwę.

Powieść Marii Paszyńskiej można czytać właśnie w ten sposób: jako koszmarny obraz świata, z którego wyrzucono Boga. Obraz trupa w formalinie. Niepokojąco aktualny. Bo co się okazuje? Kiedy nie ma Boga, matki - w wyniku ogromnego głodu, jaki pustoszy imperium – zjadają własne dzieci. Kiedy nie ma Boga, nawet bliscy współpracownicy rządzących nie mogą być pewni własnego losu. Kiedy nie ma Boga, nie istnieje pojęcie przyjaźni. Zostało zastąpione przez okrutne słowo „użyteczność”. Kiedy nie ma Boga, można bezkarnie kłamać, zakatować niemal na śmierć prostytutkę, systematycznie i bez żadnych emocji podtruwać bogatego Żyda, żeby przejąć jego majątek i ożenić się z jego córką. Nieważne, że jeszcze mężatką… Zresztą – kiedy nie ma Boga – małżeństwo też już jest przeżytkiem, a dzieci najlepiej oddać na wychowanie instytucjom państwowym.

Kiedy nie ma Boga – trzeba sobie stworzyć bogów na swój obraz i podobieństwo. Potrzebnych do realizacji własnych celów. Łatwych do pokochania przez motłoch, którym wtedy można w dowolny sposób manipulować.

Kiedy nie ma Boga, nagle okazuje się, że nie ma także miłości. Pozostaje tylko potworny lęk przed samotnością. Lęk, który łączy kochanków w sposób wygłodniały i zaborczy, a więc toksyczny. I tutaj powieść Paszyńskiej dotyka kolejnej ważnej sprawy: życia w zgodzie z sobą i budowania dojrzałych relacji. Para głównych bohaterów, Anastazja i Kazimierz, to banici. Nie mogą znaleźć własnego miejsca w świecie i nie mogą żyć bez siebie. Jednak razem żyć też nie potrafią. Ciągle przed czymś uciekają. Przed czym? Przed prawdą o sobie? Przed przeszłością? Przed bliskością? Rany wyniesione z rodzinnych domów nie chcą się zagoić, ale też bohaterowie boją się ich ruszać, a bez tego nie ma przecież uzdrowienia. Ranią więc siebie i innych ludzi.

Banitą jest także Borys – z pozoru kawał zepsutego do szpiku kości drania, a tak naprawdę kolejny zagubiony chłopiec, dotknięty rodzinną dysfunkcją. Gdyby akcja działa się dzisiaj, cała trójka kwalifikowałaby się na terapię. Jednak sto lat temu w bolszewickiej Rosji nikt o czymś takim nie słyszał.

Dobrnęłam do końca. I znowu niedosyt. Autorka nie ma litości dla czytelnika, zostawiając go w niepewności, jak potoczą się losy bohaterów. Czy znajdą uzdrowienie, drogę do samych siebie i miłość? A może także Boga?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz