Powiew
COOL - tury
Bóg
w formalinie
(Maria
Paszyńska, Wiatr ze Wschodu. Szkarłatna
łuna, Książnica 2021)
Nareszcie! Doczekałam
się trzeciego tomu cyklu Marii Paszyńskiej Wiatr
ze Wschodu: Szkarłatnej łuny. Książka
co prawda wyszła trzy miesiące temu, ale z różnych powodów musiała cierpliwie
poczekać, aż ją wezmę do ręki. Nie żałuję. Podobnie jak wcześniejsze tomy,
zagarnęła mnie bez reszty. Oto poznajemy dalszy ciąg skomplikowanych losów
Ukrainki Anastazji Szewczenko i Polaka Kazimierza Stawickiego. Jak w każdym
dobrym romansie, to nie może być łatwa miłość. Wydaje się, że wszelkie
okoliczności sprzysięgły się przeciwko dwojgu zakochanym. W dodatku przyszło im
żyć w bardzo trudnym czasie i miejscu: Petersburgu opanowanym przez nowy,
bolszewicki porządek. Przemianowanym na Leningrad. Akcja powieści obejmuje
dramatyczne lata 1922 – 1924: wielki głód w Rosji i na Ukrainie, i walkę o
przejęcie władzy w Rosji po śmierci Lenina.
Tytułowa „szkarłatna
łuna” pojawia się na leningradzkim niebie i jest zapowiedzią osobistej
katastrofy bohaterów. Jest jednak także zapowiedzią katastrofy historycznej,
jaką przyniosła śmierć Lenina i objęcie władzy przez cara komunizmu: Stalina. I
właśnie tutaj chciałabym się zatrzymać. To, co mnie najbardziej uderzyło w tej
części cyklu, to właśnie refleksja nad mechanizmem rządzącym historią. Ludzie
potrzebują kogoś, komu będą oddawali cześć – mówi Stalin do jednego z
bohaterów, Borysa. Ateista zostanie więc… relikwią.
Tak się rodzi upiorny
pomysł zabalsamowania zwłok Lenina, którego Stalin nienawidził, i umieszczenia
ich w mauzoleum. Balsamowanie ciała Lenina autorka opisuje ze wstrząsającym
naturalizmem, nie oszczędzając czytelnika: Rozkrojono
ciało Lenina i wyjęto nadpsute już wnętrzności, które dwóch młodych adeptów
sztuki lekarskiej ostrożnie umieściło w formalinie. Worobjow, z którego twarzy
przy pracy zniknęło wszelkie napięcie, działał teraz szybko. Nakazał wypłukanie
wypatroszonych zwłok kwasem octowym, po czym sam wstrzyknął w miękkie tkanki
formaldehyd, potocznie nazywany formaliną.
Oto
jak rodzą się bogowie – pomyślał Borys i wyszedł na zewnątrz zapalić papierosa.
Nie było już odwrotu. Stalin wygrał pierwszą bitwę.
Powieść Marii
Paszyńskiej można czytać właśnie w ten sposób: jako koszmarny obraz świata, z
którego wyrzucono Boga. Obraz trupa w formalinie. Niepokojąco aktualny. Bo co
się okazuje? Kiedy nie ma Boga, matki - w wyniku ogromnego głodu, jaki pustoszy
imperium – zjadają własne dzieci. Kiedy nie ma Boga, nawet bliscy
współpracownicy rządzących nie mogą być pewni własnego losu. Kiedy nie ma Boga,
nie istnieje pojęcie przyjaźni. Zostało zastąpione przez okrutne słowo
„użyteczność”. Kiedy nie ma Boga, można bezkarnie kłamać, zakatować niemal na
śmierć prostytutkę, systematycznie i bez żadnych emocji podtruwać bogatego
Żyda, żeby przejąć jego majątek i ożenić się z jego córką. Nieważne, że jeszcze
mężatką… Zresztą – kiedy nie ma Boga – małżeństwo też już jest przeżytkiem, a
dzieci najlepiej oddać na wychowanie instytucjom państwowym.
Kiedy nie ma Boga –
trzeba sobie stworzyć bogów na swój obraz i podobieństwo. Potrzebnych do
realizacji własnych celów. Łatwych do pokochania przez motłoch, którym wtedy
można w dowolny sposób manipulować.
Kiedy nie ma Boga,
nagle okazuje się, że nie ma także miłości. Pozostaje tylko potworny lęk przed
samotnością. Lęk, który łączy kochanków w sposób wygłodniały i zaborczy, a więc
toksyczny. I tutaj powieść Paszyńskiej dotyka kolejnej ważnej sprawy: życia w
zgodzie z sobą i budowania dojrzałych relacji. Para głównych bohaterów,
Anastazja i Kazimierz, to banici. Nie mogą znaleźć własnego miejsca w świecie i
nie mogą żyć bez siebie. Jednak razem żyć też nie potrafią. Ciągle przed czymś
uciekają. Przed czym? Przed prawdą o sobie? Przed przeszłością? Przed
bliskością? Rany wyniesione z rodzinnych domów nie chcą się zagoić, ale też
bohaterowie boją się ich ruszać, a bez tego nie ma przecież uzdrowienia. Ranią
więc siebie i innych ludzi.
Banitą jest także Borys
– z pozoru kawał zepsutego do szpiku kości drania, a tak naprawdę kolejny
zagubiony chłopiec, dotknięty rodzinną dysfunkcją. Gdyby akcja działa się
dzisiaj, cała trójka kwalifikowałaby się na terapię. Jednak sto lat temu w
bolszewickiej Rosji nikt o czymś takim nie słyszał.
Dobrnęłam do końca. I
znowu niedosyt. Autorka nie ma litości dla czytelnika, zostawiając go w
niepewności, jak potoczą się losy bohaterów. Czy znajdą uzdrowienie, drogę do
samych siebie i miłość? A może także Boga?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz