Powiew
COOL – tury
A
ja będę bronić „Kotów”!
(„Koty”,
reż. Tom Hooper, muz. Andrew Lloyd Webber, libretto: Trevor Nunn, 2019)
Ekranizacja „Kotów”. Prawdziwy
balsam dla duszy miłośniczki teatru, musicali, dobrego kina i… kotów. Czyli dla
mnie. Tak, już przestudiowałam recenzje na Filmwebie, Onecie, we „Wprost” i
kilku jeszcze innych miejscach. Tak, już widziałam film. I wiecie co? Nie mogę
wyjść z podziwu. Ten podziw dotyczy dwóch rzeczy: znakomitej roboty artystycznej
filmu i niewyobrażalnej wręcz złośliwości i pretensjonalności dziennikarzy. Podobno
speców od kultury. Toż to mistrzostwo świata w wyszukiwaniu niezrozumiałego,
przyciężkawego słownictwa oraz ignorancji! „Pamiętacie pana Toma Hoopera?
Reżysera Jak zostać królem,
najnudniejszego Oscara ostatnich dwóch dekad?” – wymądrza się Klara Cykorz, autorka
recenzji na Filmwebie – Pan podobno nakręcił także filmową wersję Nędzników, której nie widziałam, ale to
nieważne”. Nieważne też zapewne, droga Pani Cykorz, że Nędznicy mieli świetne recenzje i zdobyli 3 Oscary, w tym dla
najlepszej aktorki drugoplanowej. Tymczasem Anna Tatarska, recenzentka Onetu,
oddaje się dogłębnej analizie przyczyn, dla których filmowym kotom brakuje…
genitaliów. A podniesione ogonki – jej zdaniem – „wyglądają zdecydowanie
fallicznie”. Obie panie – a także kilku innych krytyków – nie mają wiele więcej
do powiedzenia. Recenzje można streścić w jednym zdaniu: „Porażka, bo tak!”. W Stanach
Zjednoczonych, zdaje się, nie lepiej, skoro Wytwórnia Universal wycofała film z
listy obrazów rekomendowanych Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej czyli – krótko
mówiąc – musical stracił szansę na walkę o Oscary 2020.
A ja tego po prostu nie
rozumiem. Właśnie wróciłam z kina i jestem oczarowana. Dostałam dokładnie to,
czego oczekuję od dobrego musicalu: odrobinę humoru, groteski i mnóstwo
wzruszeń. Płakałam na słynnym songu Memory,
nie tylko dlatego, że jest typowym wyciskaczem łez, ale przede wszystkim dzięki
Jennifer Hudson (Grizabelli), która w tym songu wyśpiewała całą historię życia
swojej postaci: utraconą młodość, walkę z przemijaniem, odrzucenie, samotność,
tęsknotę za miłością… Wzruszyłam się, kiedy Gus, Kot Teatralny, opowiadał o swojej
roli życia albo kiedy Victoria – z cudowną lekkością i wdziękiem zagrana przez
Francescę Hayward – „oswajała” Grizabellę piosenką o własnej samotności i
odrzuceniu z pięknymi słowami, że niczego nie chciała oprócz… bycia chcianą.
Śmiałam się jak dziecko, kiedy kotka Rozkoszka urządzała manewry tańczącym i
śpiewającym karaluchom.
W filmie pokazana jest
cała gama bardzo ludzkich emocji: lęku, nieufności, smutku, nostalgii,
pożądania, uwielbienia, nadziei. Aktorzy opowiadają o tych uczuciach gestem,
plastyką ciała, mimiką, tańcem. Choreografia to wielkie taneczne show, w którym
jednak zadbano o koci charakter układów i solówek, a nawet o takie detale jak
trącanie się nosem czy ocieranie głową zamiast pocałunku. Zgromadzone na Kocim
Balu koty czekające na decyzję Wyroczni, kto ma pójść do kociego nieba i otrzymać
nowe życie, pulsują energią. Są jak jeden wielki żywy organizm wychylający się
w stronę wschodzącego słońca czyli nadziei na lepszy los. Reżyser zadbał jednak
przy tym o indywidualizację postaci: każdy kot opowiada inna historię i
reprezentuje inną filozofię życiową. Mamy więc zgnuśniałe grubasy i gibkich
złodziejaszków, showmanów i nostalgicznych staruszków, uwodzicielki i magików. Jak
w naszym ludzkim życiu. Bo przecież – jak śpiewa w finale Wyrocznia brawurowo
zagrana przez królową aktorstwa Judi Dench – koci świat nie odbiega zbyt daleko
od ludzkiego…
Do tego nie potrzebująca
rekomendacji muzyka Andrew Lloyd Webbera, która brzmi rewelacyjnie i wypełnia
ekran, świetne kostiumy, które nie imitują kociego wyglądu, lecz są lekko
komiczną zabawą „w koty”, czyli konwencją, i ciekawa scenografia nieco odrealnionego,
baśniowego miasta – a więc dokładnie to, co nie podobało się recenzentom, a
mnie zachwyciło. Bo niby jak mają wyglądać aktorzy grający koty, żeby – zdaniem
tego mądrego grona krytyków – nie było śmiesznie i, siłą rzeczy, trochę
sztucznie? Czy na Broadwayu w getrach, futerkach i szmince wyglądali bardziej
naturalnie? Że miasto w filmie jest wyludnione jak po Apokalipsie? W końcu
akcja dzieje się w nocy. Wtedy chyba tłumów na ulicach nie ma, prawda? Poza tym
mamy do czynienia z opowieścią o KOTACH, a nie O LUDZIACH. To trochę tak, jakby
się przyczepić, że w Nędznikach
aktorzy poubierani są w cylindry i krynoliny, a w Paryżu nie widać samochodów. Trochę
śmiesznie jak na XXI wiek, prawda?
Będę więc bronić
filmowych Kotów. Dla mnie to
prawdziwa uczta aktorska, wokalna, taneczna i filmowa. Poprowadzona z
lekkością, trochę śmieszna, trochę smutna. Opowiadająca o tęsknocie za „byciem
chcianym” - czyli za miłością. Jak w naszym ludzkim życiu. Bo przecież koty nie
różnią się za bardzo od ludzi.
Warto ten film zobaczyć, choćby
po to, żeby uronić łezkę na Memory. I
po raz kolejny sobie uświadomić, że to, co wygląda jak bajka, może być lustrem,
w którym widzimy samych siebie.
Dołączam zwiastun:
Jeszcze nie widziałem. (Ostatnio oglądałem Robocopa 1, 2 i 3. Czy mogę zamówić u siostry artykuł podsumowujący, na temat wszystkich trzech części przygód Robbo? Myślę, że po tej właśnie recencji siostry, Pani Annie Tatarskiej, recenzentce Onetu, nie pozostanie nic innego, jak tylko wypruć sobie flaki i się na nich powiesić, a dyrekcji Onetu przywrócić do życia "czat.onet.pl". Trzeba ją tylko "zachęcić" do jej przeczytania. Z Bożą pomocą, zareklamują bloga siostry w telewizji regionalnej albo telewizji Trwam.) Siostro. Dodaję siostrę do ulubionych! A może połączymy siły i zarobimy pierwszy milion?
OdpowiedzUsuń