piątek, 3 stycznia 2020



Powiew COOL – tury

A ja będę bronić „Kotów”!
(„Koty”, reż. Tom Hooper, muz. Andrew Lloyd Webber, libretto: Trevor Nunn, 2019)

Ekranizacja „Kotów”. Prawdziwy balsam dla duszy miłośniczki teatru, musicali, dobrego kina i… kotów. Czyli dla mnie. Tak, już przestudiowałam recenzje na Filmwebie, Onecie, we „Wprost” i kilku jeszcze innych miejscach. Tak, już widziałam film. I wiecie co? Nie mogę wyjść z podziwu. Ten podziw dotyczy dwóch rzeczy: znakomitej roboty artystycznej filmu i niewyobrażalnej wręcz złośliwości i pretensjonalności dziennikarzy. Podobno speców od kultury. Toż to mistrzostwo świata w wyszukiwaniu niezrozumiałego, przyciężkawego słownictwa oraz ignorancji! „Pamiętacie pana Toma Hoopera? Reżysera Jak zostać królem, najnudniejszego Oscara ostatnich dwóch dekad?” – wymądrza się Klara Cykorz, autorka recenzji na Filmwebie – Pan podobno nakręcił także filmową wersję Nędzników, której nie widziałam, ale to nieważne”. Nieważne też zapewne, droga Pani Cykorz, że Nędznicy mieli świetne recenzje i zdobyli 3 Oscary, w tym dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Tymczasem Anna Tatarska, recenzentka Onetu, oddaje się dogłębnej analizie przyczyn, dla których filmowym kotom brakuje… genitaliów. A podniesione ogonki – jej zdaniem – „wyglądają zdecydowanie fallicznie”. Obie panie – a także kilku innych krytyków – nie mają wiele więcej do powiedzenia. Recenzje można streścić w jednym zdaniu: „Porażka, bo tak!”. W Stanach Zjednoczonych, zdaje się, nie lepiej, skoro Wytwórnia Universal wycofała film z listy obrazów rekomendowanych Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej czyli – krótko mówiąc – musical stracił szansę na walkę o Oscary 2020.
A ja tego po prostu nie rozumiem. Właśnie wróciłam z kina i jestem oczarowana. Dostałam dokładnie to, czego oczekuję od dobrego musicalu: odrobinę humoru, groteski i mnóstwo wzruszeń. Płakałam na słynnym songu Memory, nie tylko dlatego, że jest typowym wyciskaczem łez, ale przede wszystkim dzięki Jennifer Hudson (Grizabelli), która w tym songu wyśpiewała całą historię życia swojej postaci: utraconą młodość, walkę z przemijaniem, odrzucenie, samotność, tęsknotę za miłością… Wzruszyłam się, kiedy Gus, Kot Teatralny, opowiadał o swojej roli życia albo kiedy Victoria – z cudowną lekkością i wdziękiem zagrana przez Francescę Hayward – „oswajała” Grizabellę piosenką o własnej samotności i odrzuceniu z pięknymi słowami, że niczego nie chciała oprócz… bycia chcianą. Śmiałam się jak dziecko, kiedy kotka Rozkoszka urządzała manewry tańczącym i śpiewającym karaluchom.
W filmie pokazana jest cała gama bardzo ludzkich emocji: lęku, nieufności, smutku, nostalgii, pożądania, uwielbienia, nadziei. Aktorzy opowiadają o tych uczuciach gestem, plastyką ciała, mimiką, tańcem. Choreografia to wielkie taneczne show, w którym jednak zadbano o koci charakter układów i solówek, a nawet o takie detale jak trącanie się nosem czy ocieranie głową zamiast pocałunku. Zgromadzone na Kocim Balu koty czekające na decyzję Wyroczni, kto ma pójść do kociego nieba i otrzymać nowe życie, pulsują energią. Są jak jeden wielki żywy organizm wychylający się w stronę wschodzącego słońca czyli nadziei na lepszy los. Reżyser zadbał jednak przy tym o indywidualizację postaci: każdy kot opowiada inna historię i reprezentuje inną filozofię życiową. Mamy więc zgnuśniałe grubasy i gibkich złodziejaszków, showmanów i nostalgicznych staruszków, uwodzicielki i magików. Jak w naszym ludzkim życiu. Bo przecież – jak śpiewa w finale Wyrocznia brawurowo zagrana przez królową aktorstwa Judi Dench – koci świat nie odbiega zbyt daleko od ludzkiego…
Do tego nie potrzebująca rekomendacji muzyka Andrew Lloyd Webbera, która brzmi rewelacyjnie i wypełnia ekran, świetne kostiumy, które nie imitują kociego wyglądu, lecz są lekko komiczną zabawą „w koty”, czyli konwencją, i ciekawa scenografia nieco odrealnionego, baśniowego miasta – a więc dokładnie to, co nie podobało się recenzentom, a mnie zachwyciło. Bo niby jak mają wyglądać aktorzy grający koty, żeby – zdaniem tego mądrego grona krytyków – nie było śmiesznie i, siłą rzeczy, trochę sztucznie? Czy na Broadwayu w getrach, futerkach i szmince wyglądali bardziej naturalnie? Że miasto w filmie jest wyludnione jak po Apokalipsie? W końcu akcja dzieje się w nocy. Wtedy chyba tłumów na ulicach nie ma, prawda? Poza tym mamy do czynienia z opowieścią o KOTACH, a nie O LUDZIACH. To trochę tak, jakby się przyczepić, że w Nędznikach aktorzy poubierani są w cylindry i krynoliny, a w Paryżu nie widać samochodów. Trochę śmiesznie jak na XXI wiek, prawda?
Będę więc bronić filmowych Kotów. Dla mnie to prawdziwa uczta aktorska, wokalna, taneczna i filmowa. Poprowadzona z lekkością, trochę śmieszna, trochę smutna. Opowiadająca o tęsknocie za „byciem chcianym” - czyli za miłością. Jak w naszym ludzkim życiu. Bo przecież koty nie różnią się za bardzo od ludzi.
Warto ten film zobaczyć, choćby po to, żeby uronić łezkę na Memory. I po raz kolejny sobie uświadomić, że to, co wygląda jak bajka, może być lustrem, w którym widzimy samych siebie.

Dołączam zwiastun:


1 komentarz:

  1. Jeszcze nie widziałem. (Ostatnio oglądałem Robocopa 1, 2 i 3. Czy mogę zamówić u siostry artykuł podsumowujący, na temat wszystkich trzech części przygód Robbo? Myślę, że po tej właśnie recencji siostry, Pani Annie Tatarskiej, recenzentce Onetu, nie pozostanie nic innego, jak tylko wypruć sobie flaki i się na nich powiesić, a dyrekcji Onetu przywrócić do życia "czat.onet.pl". Trzeba ją tylko "zachęcić" do jej przeczytania. Z Bożą pomocą, zareklamują bloga siostry w telewizji regionalnej albo telewizji Trwam.) Siostro. Dodaję siostrę do ulubionych! A może połączymy siły i zarobimy pierwszy milion?

    OdpowiedzUsuń