niedziela, 22 sierpnia 2021


 

Powiew COOL – tury

Antymusical o zabijaniu dziecka

(Annette, reż. Leos Carax, 2021)

Przez pierwsze pół godziny myślałam: nie, to pomyłka. O co tu w ogóle chodzi? To jest pretensjonalne i przekombinowane. Film miał być musicalem opowiadającym o miłości komika i śpiewaczki operowej, i wyjątkowym, prawie nadziemskim talencie, jakim została obdarzona ich córka, tytułowa Annette. A tu taki nie do końca musical: coś tam śpiewają, właściwie na okrągło, i muzyka świetna, ale wątek miłosny z minuty na minutę coraz bardziej „niemusicalowy”, atmosfera gęstnieje i zaczyna przypominać thriller, nie ma prawie żadnych dialogów i choreografii, wokal Adama Drivera i Marion Cotillard mocno odbiegający poziomem od broadwayowskiego, a Annette nie jest żywym dzieckiem, lecz animowaną lalką. Do tego jeszcze przez prawie cały film muszę oglądać psychopatyczną gębę głównego bohatera, komika Henry’ego, genialnie, ale irytująco zagranego przez Adama Drivera. Aktor zupełnie nie broni postaci. Ani przez sekundę nie uwodzi widza, nie oszukuje go, nie mami własną atrakcyjnością. Scena standupowego występu bohatera, kiedy Henry pokazuje widowni tyłek, jest idealną charakterystyką tej postaci: mrocznej, egocentrycznej, psychopatycznej. Jego ukochana, poruszająco zagrana przez Marion Cotillard,  jest zupełnie inna: subtelna, nadwrażliwa, tęskniąca za miłością. Nieszczęśliwe love story dzieje się na tle agresywnych realiów show biznesu i widowni, która chce pożreć swoich idoli. Od samego początku czuję jakiś niepokój i rzeczywiście: akcja zmierza w stronę absurdalnej katastrofy. W pewnym momencie nie wiadomo, co tutaj jest rzeczywistością, a co operą, co jest opowiedziane na serio, a co jest kabaretem, co jest obrazem życia, jakie znamy z własnych doświadczeń, a co filmem. Kiedy bohater żartuje, że załaskotał żonę na śmierć, a kiedy rzeczywiście ją zabija i żarty się kończą? Kiedy bohaterka umiera na scenie, a kiedy naprawdę? I co właściwie jest prawdą?

Ten zamierzony surrealizm jest właśnie siłą filmu Caraxa. Jego twórcy burzą wszelkie nasze przyzwyczajenia. Skoro się wybieramy na musical, to musi być dużo rytmicznych, melodyjnych piosenek, nieskomplikowana fabuła, widowiskowe układy choreograficzne, kolory, a na końcu długie i szczęśliwe życie pary głównych bohaterów – oczywiście już poza kadrem.

Tymczasem w Annette życie bohaterów nie jest ani szczęśliwe, ani długie. Związek psychopatycznego egocentryka, któremu nie idzie kariera, ze światowej sławy śpiewaczką operową, której kariera idzie jak burza,  nie może się dobrze skończyć. Pojawia się konflikt i doskonale wiemy, kto zapłaci za porażkę mężczyzny: kobieta. Bo kobieta jest jak ćma, która zbliża się do destrukcyjnego ognia.

Pojawia się jednak problem w postaci dziecka. W dodatku cudownego. Mała Annette – niczym mityczna syrena -  jest obdarzona nadludzko pięknym głosem. Zaczyna śpiewać zawsze przy świetle księżyca albo lampy. Staje się więc dla ojca sposobem na zaspokojenie żądzy zysku i sławy. Zabawką. Małpką do wystawiania na pokaz. Zresztą dziewczynka nie rozstaje się z maskotką: właśnie pluszową małpą. Standupowy program jej ojca nosił tytuł „Boska małpa”. To nie przypadek.

Przez cały czas trwania filmu, aż do ostatniej sceny zastanawiałam się, w jakim celu reżyser w roli tytułowej „obsadził” lalkę. Drażnił mnie ten pomysł. Wydawał mi się pretensjonalny. Zrozumiałam zamysł dopiero w scenie finałowej, kiedy do przegranego Henry’ego, odbywającego karę w więzieniu, strażnik przyprowadza Annette. I nagle lalkę zastępuje żywa dziewczynka. Już nie śpiewa, lecz mówi: okrutne słowa o tym, że nie czuła się kochana, że była zabawką w rękach obojga rodziców, że nigdy w życiu już nie zaśpiewa, że potłukła wszystkie lampy i że czuje w sobie jedyne pragnienie zemsty. W oczach małej widać głęboki, smutek i pustkę, co w zestawieniu z wiekiem dziewczynki (ok. 6 lat) jest przejmujące. Dialog przeradza się potem w muzyczny duet ojca i córki, od którego miałam porządne ciarki na plecach.

Ta właśnie scena wbiła mnie w fotel i pomogła zrozumieć, po co właściwie przez dwie godziny opowiadano mi tę dziwną, odrealnioną historię przypominającą trochę teatr absurdu, a trochę halucynacje po substancjach psychoaktywnych.

Już wiem. Annette to antymusical o zabijaniu dziecka: czyli tego, co w nas najpiękniejsze, najbardziej wrażliwe i niewinne.  Dziecko mogą zabić jego rodzice i dzieje się tak zawsze wtedy, gdy jest ono jakąś kartą przetargową. Ale można też zabić dziecko w sobie i to jest największa zbrodnia. Wtedy przestajemy kochać.

Takich Annette jest całe mnóstwo w szkole, w której pracuję. Przypuszczam, że we wszystkich innych szkołach również. Annette są dziećmi alkoholików, ofiarami przemocy albo braku uwagi, jakiej potrzebują od rodziców, świadkami kłótni doprowadzających do rozwodu. Annette zmagają się z depresją albo anoreksją. Popadają w nałogi albo podejmują próby samobójcze.

Annette wołają o miłość. Ale przychodzi taki moment, że gasną ich lampy i milknie ich śpiew. Wtedy jest już za późno.

Warto ten film zobaczyć. To bardzo mocny komentarz do świata, w jakim żyjemy. Nie dziwię się, że dostał Złota Palmę w Cannes za najlepszą reżserię. To aż za mało.

Link do zwiastuna:

https://www.youtube.com/watch?v=nbucTKORxPc




2 komentarze:

  1. Osobiste, bardzo poruszające słowa o tym niezwykłym filmie. Ja się nie dziwię, że on tak polaryzuje opinie, bo jeśli nie zaakceptujemy (nie przyjmiemy) konwencji, jaką się posługuje jego reżyser (genialny skądinąd enfant terrible francuskiego kina Leos Carax), to właśnie może się on wydać komuś dziwaczny, przekombinowany, sztuczny, pretensjonalny... Wszystko się zmienia, kiedy coś w nas "zaskoczy" - i dajemy się porwać tym surrealistycznym obrazom, które tak naprawdę mówią wiele o naszej rzeczywistości. I o uczuciowej atrofii współczesnej rodziny, której ofiarami są głównie dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za madry, rzetelny komentarz i pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń