Powiew
COOL – tury
Antymusical
o zabijaniu dziecka
(Annette, reż. Leos Carax, 2021)
Przez pierwsze pół
godziny myślałam: nie, to pomyłka. O co tu w ogóle chodzi? To jest
pretensjonalne i przekombinowane. Film miał być musicalem opowiadającym o
miłości komika i śpiewaczki operowej, i wyjątkowym, prawie nadziemskim
talencie, jakim została obdarzona ich córka, tytułowa Annette. A tu taki nie do
końca musical: coś tam śpiewają, właściwie na okrągło, i muzyka świetna, ale
wątek miłosny z minuty na minutę coraz bardziej „niemusicalowy”, atmosfera
gęstnieje i zaczyna przypominać thriller, nie ma prawie żadnych dialogów i
choreografii, wokal Adama Drivera i Marion Cotillard mocno odbiegający poziomem
od broadwayowskiego, a Annette nie jest żywym dzieckiem, lecz animowaną lalką. Do
tego jeszcze przez prawie cały film muszę oglądać psychopatyczną gębę głównego
bohatera, komika Henry’ego, genialnie, ale irytująco zagranego przez Adama
Drivera. Aktor zupełnie nie broni postaci. Ani przez sekundę nie uwodzi widza,
nie oszukuje go, nie mami własną atrakcyjnością. Scena standupowego występu
bohatera, kiedy Henry pokazuje widowni tyłek, jest idealną charakterystyką tej
postaci: mrocznej, egocentrycznej, psychopatycznej. Jego ukochana, poruszająco
zagrana przez Marion Cotillard, jest
zupełnie inna: subtelna, nadwrażliwa, tęskniąca za miłością. Nieszczęśliwe love
story dzieje się na tle agresywnych realiów show biznesu i widowni, która chce
pożreć swoich idoli. Od samego początku czuję jakiś niepokój i rzeczywiście:
akcja zmierza w stronę absurdalnej katastrofy. W pewnym momencie nie wiadomo,
co tutaj jest rzeczywistością, a co operą, co jest opowiedziane na serio, a co jest
kabaretem, co jest obrazem życia, jakie znamy z własnych doświadczeń, a co filmem.
Kiedy bohater żartuje, że załaskotał żonę na śmierć, a kiedy rzeczywiście ją
zabija i żarty się kończą? Kiedy bohaterka umiera na scenie, a kiedy naprawdę?
I co właściwie jest prawdą?
Ten zamierzony
surrealizm jest właśnie siłą filmu Caraxa. Jego twórcy burzą wszelkie nasze
przyzwyczajenia. Skoro się wybieramy na musical, to musi być dużo rytmicznych,
melodyjnych piosenek, nieskomplikowana fabuła, widowiskowe układy
choreograficzne, kolory, a na końcu długie i szczęśliwe życie pary głównych
bohaterów – oczywiście już poza kadrem.
Tymczasem w Annette życie bohaterów nie jest ani
szczęśliwe, ani długie. Związek psychopatycznego egocentryka, któremu nie idzie
kariera, ze światowej sławy śpiewaczką operową, której kariera idzie jak
burza, nie może się dobrze skończyć.
Pojawia się konflikt i doskonale wiemy, kto zapłaci za porażkę mężczyzny:
kobieta. Bo kobieta jest jak ćma, która zbliża się do destrukcyjnego ognia.
Pojawia się jednak
problem w postaci dziecka. W dodatku cudownego. Mała Annette – niczym mityczna
syrena - jest obdarzona nadludzko
pięknym głosem. Zaczyna śpiewać zawsze przy świetle księżyca albo lampy. Staje
się więc dla ojca sposobem na zaspokojenie żądzy zysku i sławy. Zabawką. Małpką
do wystawiania na pokaz. Zresztą dziewczynka nie rozstaje się z maskotką: właśnie
pluszową małpą. Standupowy program jej ojca nosił tytuł „Boska małpa”. To nie
przypadek.
Przez cały czas trwania
filmu, aż do ostatniej sceny zastanawiałam się, w jakim celu reżyser w roli
tytułowej „obsadził” lalkę. Drażnił mnie ten pomysł. Wydawał mi się
pretensjonalny. Zrozumiałam zamysł dopiero w scenie finałowej, kiedy do
przegranego Henry’ego, odbywającego karę w więzieniu, strażnik przyprowadza
Annette. I nagle lalkę zastępuje żywa dziewczynka. Już nie śpiewa, lecz mówi:
okrutne słowa o tym, że nie czuła się kochana, że była zabawką w rękach obojga
rodziców, że nigdy w życiu już nie zaśpiewa, że potłukła wszystkie lampy i że
czuje w sobie jedyne pragnienie zemsty. W oczach małej widać głęboki, smutek i
pustkę, co w zestawieniu z wiekiem dziewczynki (ok. 6 lat) jest przejmujące.
Dialog przeradza się potem w muzyczny duet ojca i córki, od którego miałam
porządne ciarki na plecach.
Ta właśnie scena wbiła
mnie w fotel i pomogła zrozumieć, po co właściwie przez dwie godziny opowiadano
mi tę dziwną, odrealnioną historię przypominającą trochę teatr absurdu, a
trochę halucynacje po substancjach psychoaktywnych.
Już wiem. Annette to antymusical o zabijaniu dziecka:
czyli tego, co w nas najpiękniejsze, najbardziej wrażliwe i niewinne. Dziecko mogą zabić jego rodzice i dzieje się
tak zawsze wtedy, gdy jest ono jakąś kartą przetargową. Ale można też zabić
dziecko w sobie i to jest największa zbrodnia. Wtedy przestajemy kochać.
Takich Annette jest
całe mnóstwo w szkole, w której pracuję. Przypuszczam, że we wszystkich innych
szkołach również. Annette są dziećmi alkoholików, ofiarami przemocy albo braku uwagi,
jakiej potrzebują od rodziców, świadkami kłótni doprowadzających do rozwodu.
Annette zmagają się z depresją albo anoreksją. Popadają w nałogi albo podejmują
próby samobójcze.
Annette wołają o
miłość. Ale przychodzi taki moment, że gasną ich lampy i milknie ich śpiew.
Wtedy jest już za późno.
Warto ten film
zobaczyć. To bardzo mocny komentarz do świata, w jakim żyjemy. Nie dziwię się, że dostał Złota Palmę w Cannes za najlepszą reżserię. To aż za mało.
Link do zwiastuna:
https://www.youtube.com/watch?v=nbucTKORxPc
Osobiste, bardzo poruszające słowa o tym niezwykłym filmie. Ja się nie dziwię, że on tak polaryzuje opinie, bo jeśli nie zaakceptujemy (nie przyjmiemy) konwencji, jaką się posługuje jego reżyser (genialny skądinąd enfant terrible francuskiego kina Leos Carax), to właśnie może się on wydać komuś dziwaczny, przekombinowany, sztuczny, pretensjonalny... Wszystko się zmienia, kiedy coś w nas "zaskoczy" - i dajemy się porwać tym surrealistycznym obrazom, które tak naprawdę mówią wiele o naszej rzeczywistości. I o uczuciowej atrofii współczesnej rodziny, której ofiarami są głównie dzieci.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za madry, rzetelny komentarz i pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń