Niedzielnie…
Przyszedł
Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam! A to powiedziawszy, pokazał
im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie, ujrzawszy Pana.
(J 20, 19 – 20)
Jezus pokazał uczniom
ręce i bok. Swoje rany. To właśnie sprawiło, że uwierzyli. Nic już nie było
takie samo. Bo rany Jezusa są znakiem Jego miłości. Tego, że On jest
rzeczywiście EMMANUELEM: „Bogiem z nami”. Zraniony przychodzi do zranionych.
Wzgardzony i odepchnięty – do innych wzgardzonych i odepchniętych. Ten, który
zwyciężył ciemność, ale najpierw przez nią przeszedł, do tych, którzy grzęzną w
mroku. Jezus nie brzydzi się naszego grzechu, upodlenia, małości. Nie boi się
wejść w naszą pustkę, niewiarę, smutek, brak wybaczenia, lęk. On dotyka naszych
ran, jeśli pozwolimy Mu ich dotknąć. I je uzdrawia.
My także możemy dotknąć
Jego ran. Zobaczyć, że On jest bliżej nas niż myślimy. Że kiedy krzyczymy:
„Boże, gdzie jesteś?!”, On szepcze: „Płaczę razem z tobą”.
Dlatego
zmartwychwstanie Jezusa nie było medialnym show. Dokonało się jakby ukradkiem.
Nie zobaczyły Go tłumy. Piłat. Sanhedryn. Tylko garstka uczniów w bardzo
intymnych spotkaniach wieczorem lub o świcie – w godzinie, gdy reszta świata
spała… Zobaczyli Go nad brzegiem jeziora po kolejnym nieudanym połowie. Przy
łamaniu chleba w gospodzie, kiedy uciekali… W Wieczerniku, gdzie się schowali
„z obawy przed Żydami”. A więc w sytuacjach, w których woleliby nikogo nie
spotkać. Bo takie sytuacje odkrywają bolesną prawdę o nich: małych, skulonych
ze strachu niedowiarkach. Tymczasem Jezus mówi: Pokój wam. I pozwala dotknąć
swoich ran. I nic już nie jest takie samo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz