niedziela, 31 sierpnia 2025


 

Powiew COOL-tury

Sen o Warszawie

(Maria Paszyńska, Warszawski niebotyk; Gonitwa chmur; Nim zgasną sny, Grupa Wydawnicza Filia 2025)

 Trylogia Marii Paszyńskiej Warszawski niebotyk, Gonitwa chmur i Nim zgasną sny to opowieść, z którą na początku trudno mi było się oswoić. Dużo wątków, dużo pierwszoplanowych postaci, w dodatku męskich (a ja zawsze wolałam kobiece..).

Jednak szybko wpadłam jak śliwka w kompot…

Zaprzyjaźniłam się z bohaterami: braćmi Zasławskimi – Jankiem, Andrzejem i Tadeuszem – Wojtkiem Starczewskim - synem znanego cukiernika -  oraz Berkiem Steinem, synem wziętego żydowskiego adwokata. Pięciu chłopaków, którzy mają swoje plany, marzenia, tęsknoty i oczywiście miłości…

Portrety, jakie tworzy Paszyńska, nie są posągami dzielnych Skrzetuskich kochających platoniczną miłością swoje Heleny i jeszcze bardziej kochających Boga, honor i ojczyznę.
To są młodzi ludzie z krwi i kości. Ambitni, ale także pogubieni. Kochający – ale nie zawsze „legalnie” i po Bożemu. Zdarza się, że te miłości sprowadzają ich na manowce, a nawet doprowadzają do tragedii. Jeden z młodych bohaterów, na przykład, pławi się w narkotykach i sympatyzuje z nazistami… Równie wyraziste i niebanalne są postacie ich wybranek:
z trudną przeszłością, z popękaną duszą, ale także tęskniące za tym, żeby kochać i być kochaną… Jedna z nich jest nawet nieładna, co się rzadko przytrafia bohaterkom powieści!

Powieść Marii Paszyńskiej to panorama polskiego społeczeństwa w dwudziestoleciu międzywojennym: bajecznie bogatych Żydów, „porządnych” mieszczan i rzemieślników, biedoty z Pragi i Czerniakowa.

Czytając tę książkę, miałam jednak pewien niedosyt. Brakowało mi rozwinięcia niektórych wątków i pogłębionego portretu psychologicznego postaci (a Maria Paszyńska potrafi to robić świetnie!). Mamy tutaj do czynienia z bohaterem zbiorowym –– ludźmi, którzy śnią
o Warszawie przyszłości. O mieście, którego jeszcze nie ma. Ich sny o Warszawie przydarzają im się w drugiej połowie lat 30. XX wieku i wiemy, że wkrótce zgasną…

Jest trochę tak, jakby autorka chciała napisać o wszystkim naraz: o miłości, tej „grzesznej” i tej „prawowitej”, o interesach, o znanych przedstawicielach ówczesnego świata warszawskiej finansjery,
o animozjach narodowościowych, o spełnionych i niespełnionych marzeniach, o nadziejachi rozczarowaniach tamtych ludzi, o relacjach rodzinnych i zawodowych, o uzależnieniach i drodze ku wolności… I czasami ginie w tym wszystkim to, co najciekawsze i co jest najmocniejszą stroną prozy Paszyńskiej: konkretny, jednostkowy los.

Były momenty, że się czułam jak turysta przeniesiony w czasie i oprowadzany przez autorkę po międzywojennej Warszawie.

Tytułowy „niebotyk” to po prostu wieżowiec. Chodzi o słynny Prudential, wybudowany
w latach 1931 – 33 dla polskiej siedziby brytyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Prudential”. W powieści pojawia się nawet jeden z autentycznych architektów drapacza chmur: profesor Stefan Bryła. Zagadkowy tytuł przywodzi mi na myśl Lalkę Prusa. Motyw lalki się u Prusa pojawia, ale tak naprawdę jest epizodyczny, a słowo „lalka” może się odnosić do bardzo wielu osób i wątków… Chyba podobnie jest z budynkiem Prudentialu w powieści Paszyńskiej. Owszem, pojawia się tam wątek „architektoniczny”, ale nie jest wiodący. Niebotyk to symbol czegoś wielkiego, ale niedoścignionego. Może właśnie tego snu o Warszawie przyszłości, kiedy my, czytelnicy, już doskonale wiemy, jak ta przyszłość wyglądała? Może niedokończonej wieży Babel, która też miała sięgać nieba? Może niespełnionych marzeń poszczególnych bohaterów? Piękna jest ta niejednoznaczność tytułu…

Powieść Paszyńskiej czytałam z nostalgią i gorzką refleksją o świecie, który był tak różny
od naszego i tak szybko został zmieciony z powierzchni ziemi. Wiem to, czego bohaterowie trylogii jeszcze nie mogą wiedzieć. Trochę jak w wierszu Szymborskiej Listy umarłych:

Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie,

ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty(…).

Obserwujemy w milczeniu ich pionki na szachownicy,

tyle że przesunięte o trzy pola dalej.

Wszystko, co przewidzieli, wypadło zupełnie inaczej,

albo trochę inaczej, czyli także zupełnie inaczej.

Mam nadzieję, że Maria Paszyńska zdecyduje się na napisanie czwartego tomu, bo jestem ciekawa, kto przeżyje wojnę. Po raz kolejny dałam się wciągnąć w uzależniającą opowieść tej autorki…

sobota, 16 sierpnia 2025


 

Powiew COOL-tury

 

Nikt stąd nie wyjdzie żywy

(Triumf serca, reż. Anthony d’Ambrosio, premiera: 12 września 2025)

 Gdybym miała napisać scenariusz do tego filmu, to na pewno zmieniłabym tytuł.

Triumf serca brzmi ciężko. Miałam problem z zapamiętaniem: coś z sercem? Coś z triumfem? Skąd ten tytuł, zrozumiałam w czasie seansu, gdy Karl Fritzsch, zastępca komendanta KL Auschwitz, słucha muzyki z propagandowego filmu Leni Riefenstahl Triumf woli. To ma jednak sens – pomyślałam. Wola pozbawiona „serca” - czyli miłości – staje się czystą kalkulacją. Jak zarządzać materiałem ludzkim, żeby go maksymalnie wykorzystać do prac na rzecz rozwoju III Rzeszy, a potem sprawnie zlikwidować i jeszcze wszystko, co się da, poddać recyklingowi, bo przecież ubrania, złote zęby, włosy, a nawet skóra nie może się zmarnować? Wola pozbawiona serca jest zdolna jedynie do triumfu zła – upiornego, zimnego, wysterylizowanego z jakichkolwiek ludzkich odruchów.

A serce pozbawione woli? Grozi tanią, krótkotrwałą emocjonalnością. Prawdziwa miłość jest przecież konsekwencją wyboru.

„Triumf serca” łączy miłość – wartość nadrzędną, stojącą ponad wszelką kalkulacją, a nawet ponad naturalnym instynktem samozachowawczym – ze świadomą decyzją o oddaniu życia za drugiego człowieka.

Jednak z marketingowego punktu widzenia nie brzmi to dobrze. Gdyby to ode mnie zależało, dałabym tej opowieści tytuł Nikt stąd nie wyjdzie żywy.

Film Anthony’ego d’Ambrosio nie jest klasyczną biografią św. Maksymiliana Marii Kolbego. Zakonnika poznajemy w chwili tragicznego apelu w Auschwitz. Jest koniec lipca 1941. Wojna trwa dopiero dwa lata. KL Auschwitz nie jest jeszcze fabryką śmierci. Trafiają tam głównie Polacy,  więźniowie kryminalni i polityczni (przy czym „polityczny” w rozumieniu nazistów oznacza tyle co ksiądz, zakonnik, lekarz, nauczyciel, profesor uniwersytecki, każdy, kto w jakikolwiek sposób kształtuje tożsamość narodową). Nie ma jeszcze masowych transportów Żydów z różnych części Europy. Pierwsza komora gazowa zacznie działać miesiąc później. Więźniów się rozstrzeliwuje, wiesza, daje na pożarcie specjalnie wyszkolonym psom, wstrzykuje im truciznę albo – w szczególnych przypadkach, żeby dać nauczkę innym – trzyma bez jedzenia i wody w głodowym bunkrze aż do śmierci. I to jest właśnie ten szczególny przypadek.

Z obozu uciekł więzień – Zygmunt Pilawski. Ustawiono wszystkich na wielogodzinnym apelu, który sam w sobie był torturą, a potem zastępca komendanta zastosował okrutną karę odpowiedzialności zbiorowej – dziesiątkowanie. Padło na Franciszka Gajowniczka, który krzyczał, że ma żonę i dzieci. I wtedy właśnie wystąpił z szeregu ojciec Maksymilian Kolbe. Znamy tę historię.

Ucieczki z Auschwitz zdarzały się rzadko: na tak desperacki krok decydował się jeden na czterystu więźniów. Właśnie ze względu na to dziesiątkowanie. Wolność takiego „szczęśliwca” była okupiona śmiercią dziesięciu kolegów. Na tym aspekcie koncentruje się Krzysztof Zanussi w genialnym filmie Życie za życie. Maksymilian Kolbe, który gorąco polecam! D’Ambrosio w Triumfie serca wybrał inny wątek: powolne umieranie więźniów, w tym Maksymiliana, w celi śmierci. Pojawiają się sny i retrospekcje, strzępki biografii bohaterów, oskarżenia Boga, modlitwa, która daje siłę, nagłe decyzje o spowiedzi po latach, wstrząsająca scena rozrywania na kawałki szczura i dzielenia jego mięsa między głodujących skazańców i łapania przez kraty małego okna kropli deszczu… Dla kontrastu przenosimy się do willi Fritzscha, który – jak każdy wysoko postawiony nazista – jest, przynajmniej z pozoru, wzorowym mężem i ojcem (polecam przy tej okazji Chłopca w pasiastej piżamie Marka Hermana i Strefę interesów Jonathana Glazara, bo chyba nikt lepiej nie oddał tego „drugiego planu” za drutami…). Nie przeszkadza mu to jednak zdzielić małego synka po pysku, tylko dlatego, że chłopiec zagrał na fortepianie zasłyszaną zza ogrodzenia obozu Rotę

Fritzsch (Christopher Sherwood) ma obsesję na punkcie Kolbego. Chce go zniszczyć – nie tyle fizycznie, co psychicznie. Zakonnik jest jego wyzwaniem, wyrzutem sumienia, porażką. Tak, jak Zanussi koncentruje się na więźniu, który uciekł, tak D’Ambrosio postanawia opowiedzieć historię tych, którzy zostali i muszą umrzeć – nawet, gdy uciekinier się znajdzie. Dla kaprysu. Dla zasady. Dla pokazania władzy „panów”. Dla zagłuszenia wyrzutów sumienia. Z celi śmierci nikt nie może wyjść żywy, chyba że… Właśnie: chyba że co? Czym jest bycie żywym? Czy chodzi tylko o fizyczne przetrwanie? Kolbe pokazuje, że w tej grze chodzi o wiele więcej: o nadzieję, którą można zachować nawet w największym piekle na ziemi, o wartości, których nikt nie jest w stanie nam odebrać, jeśli sami na to nie pozwolimy, o godność, wreszcie o najważniejsze – o miłość. Bohater filmu Triumf serca ocala miłość nie tylko w sobie, ale także pomaga ją ocalić współwięźniom. „Tylko miłość jest twórcza” – powiedział kiedyś Maksymilian Kolbe.

Takie filmy w zalewie bezwartościowej, postmodernistycznej papki są na wagę złota. Poznajemy bohatera, który wychodzi z szeregu – i dosłownie, i w przenośni. Pokazuje, że nawet tam, gdzie zapomniano, czym jest człowieczeństwo, można pozostać człowiekiem, czyli wyjść z celi śmierci ŻYWYM. Z filmu się dowiadujemy, że zanim dokonano tej sadystycznej egzekucji na Kolbem i jego towarzyszach, głodówkę odbyło (i oczywiście jej nie przeżyło) innych dziesięciu więźniów. Wynoszono z bunkra pogryzione zwłoki. Jedli siebie nawzajem… Towarzysze ojca Maksymiliana niczego takiego nie robią.

Byłoby jednak nieuczciwe, gdybym tutaj napisała, że Triumf serca jest artystycznym odkryciem. Niestety, reżyser i scenarzysta (w jednym) zakłada, że widzowie są nierozgarnięci i trzeba im łopatologicznie wytłumaczyć wielkość ofiary Kolbego, bezduszność nazistów, motywy decyzji podejmowanych przez Fritzscha. Do tego mamy w filmie cały „kościółkowy” sztafaż, który zawsze mnie zniechęcał do tego typu produkcji: para zakochanych musi koniecznie biegać po zalanej słońcem łące i trzymać się za rączki jak dzieci w przedszkolu, bo w filmie katolickim nie wypada zbyt mocno pokazać ludzkich namiętności. Towarzysze Kolbego muszą się koniecznie nawrócić i wyspowiadać. Skoro wiemy, że Kolbe w dzieciństwie miał wizję Matki Bożej, która mu pokazała dwie korony: białą (czystość) i czerwoną (męczeństwo), to oczywiście Maryja musi się regularnie przewijać przez akcję filmu. Snuje się na przemian po celi śmierci i w gęstym lesie,  odziana w czarną suknię lub spowita ślubną bielą. Jezus w cierniowej koronie też się pojawia na pół sekundy. No i wąż, symbol Szatana: najprawdziwszy pyton ocierający się o dłonie Marcina Kwaśnego (dla aktora to była, jak sam się przyznał, najtrudniejsza scena podczas pracy nad rolą Kolbego; cóż, trudno się dziwić…).

Jeśli reżyser decyduje się na opowiedzenie historii w klaustrofobicznej scenerii celi śmierci, to musi w tym miejscu kipieć od różnorodnych emocji. Do bunkra trafiło dziesięciu skazańców: cóż za potencjał dla aktorów do zagrania różnych stanów ducha, postaw, zachowań, charakterów! Jaka okazja, żeby nadać tym postaciom imiona i twarze! Każdy z tych więźniów powinien mieć swoją barwę, „temperaturę”, opowieść. Przydałoby się więcej retrospekcji z ich życia przed obozem. Tymczasem atmosfera w bunkrze jest letnia, tempo i dynamika jednostajne. Nie mam szansy utożsamić się z bohaterami, współczuć im, poczuć ich dramatu… Tutaj już zawinili nie tyle aktorzy (sami w sobie dobrzy), ile Anthony d’Ambrosio: autor scenariusza i reżyser.

Marcin Kwaśny przyznał się w wywiadzie dla Radia Warszawa, że przygotowując się do roli Kolbego był w stanie łaski uświęcającej, a podczas pracy nad filmem cała ekipa codziennie się modliła lub (jeśli ktoś był niewierzący) medytowała. Z jednej strony: piękne świadectwo, z drugiej jednak… przypomina mi się anegdota o miernym malarzu Janie Styce, któremu przyśnił się Pan Bóg i rzekł: „Styka, ty mnie nie maluj na klęczkach. Ty mnie maluj dobrze”.

Tutaj troszkę za dużo tych „klęczek”…

Szkoda. Potrzebujemy takich opowieści i takich bohaterów jak święty Maksymilian Maria Kolbe. Nie dlatego, że został ogłoszony świętym, ale dlatego, że w nieludzkim świecie potrafił się zachować jak człowiek. Jest to bardzo mocne przesłanie w czasie, gdy Izraelczycy skazują na śmierć głodową niewinnych ludzi w Strefie Gazy, jakby nie pamiętali Holokaustu, a Rosjanie bez litości mordują takich samych niewinnych ludzi w Ukrainie. Nie trzeba być katolikiem, żeby to rozumieć.

Tak więc mimo wszystko warto zobaczyć Triumf serca i zapytać samego siebie: czy jest we mnie życie, czy tylko wegetuję w swojej osobistej „celi śmierci”? A o wartości artystycznej filmu niech każdy zdecyduje sam.



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Triumf+serca+Zwiastun+nr+1+polski-71993


czwartek, 5 września 2024


 

Książka z duszą

 

Siedmioro wspaniałych

(Agata Puścikowska, Święci 1944. Będziesz miłował, Wydawnictwo Znak, 2024)

 

Scena jak z filmu albo powieści: oto ksiądz Stefan Wyszyński, pseudonim „Radwan”, przechadza się po lesie obok klasztoru i ośrodka dla niewidomych w Laskach, gdzie z Matką Elżbietą Czacką organizują pomoc dla powstańców, cywili i niewidomych podopiecznych. Prawie pod okiem Niemców, którzy tam stacjonują! Wiatr przynosi strzępy zwęglonych kartek z płonącej Warszawy… Wyszyński podnosi jeden z tych strzępów, a tam fragment wykaligrafowanego tekstu: „Będziesz miłował”. Wszystko się dzieje tuż przed upadkiem powstania warszawskiego. Ta sytuacja zdarzyła się naprawdę i jest świetnym podsumowaniem książki Agaty Puścikowskiej Święci 1944. Będziesz miłował.

To jest idealna lektura na trudny czas! Akurat taki przyszedł w moim życiu. Tymczasem bohaterowie książki Puścikowskiej po raz kolejny pokazują mi, że choćby się waliło, paliło
i grzmiało, to WARTO.

Warto kochać, warto widzieć sens nawet w wydarzeniach po ludzku beznadziejnych, warto czasem zapomnieć o sobie i rozejrzeć się wokół, żeby zobaczyć tych bardziej załamanych, bardziej głodnych, bardziej potrzebujących pomocy, czasu, uwagi. Po prostu – miłości.

Kiedy piszę te słowa, jest początek września. Dla mnie i dla wielu innych sióstr zaczyna się coś nowego: praca w nowej szkole, ciekawe wyzwania, perspektywa wydania mojej kolejnej książki… Bohaterowie tej opowieści widzieli tylko płonące domy, na każdym zakręcie groby cywili i  żołnierzy - czasem bardzo młodych - otchłań kanałów, Niemców, zwyrodnialców
z RONA i tak zwanych gołębiarzy, którzy czaili się na każdego, kto akurat miał nieszczęście znaleźć się w pobliżu, zrozpaczonych ludzi oskarżających powstańców o bezmyślność… Początek września 1944 to już czas  krwawego żniwa najbardziej tragicznego powstania
w naszych dziejach: obrońcy Warszawy byli po kapitulacji kilku dzielnic, coraz bardziej zdawali sobie sprawę z beznadziejności własnego położenia, druzgoczącej przewagi Niemców i obojętności Zachodu, widzieli rzeź Woli i wielu szpitali oznaczonych flagą Czerwonego Krzyża czyli teoretycznie nietykalnych… Coraz bardziej rozumieli, że żadne prawa ludzkie się w tej wojnie nie liczą. Zostało im to najważniejsze prawo: Boskie. Prawo, którego żaden terrorysta nie jest w stanie człowiekowi odebrać.

Dzisiaj na Mszy świętej usłyszałam jedną ze swoich ulubionych Ewangelii:

Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;
byłem nagi, a przyodzialiście Mnie;
byłem chory, a odwiedziliście Mnie;
byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie".

(Mt 25, 35 – 36)

Bohaterowie książki Puścikowskiej żyli tą Ewangelią na co dzień, bez względu na okoliczności. Święci 1944. Będziesz miłował opowiadają historię siedmiu postaci związanych z Powstaniem: kapłanów i jednej siostry zakonnej. Trochę mi brakuje tutaj zróżnicowania. Dlaczego
w większości mężczyźni i duchowni? Dlaczego tylko jedna kobieta, w dodatku siostra zakonna? Kluczem jest tutaj słowo „święci” w tytule, rozumiane nie w kontekście powszechnego powołania do świętości, lecz formalnego zaliczenia do grona osób kanonizowanych, beatyfikowanych lub kandydatów na ołtarze. W dodatku wszyscy musieli się akurat znaleźć w Warszawie w czasie powstańczej zawieruchy… Cóż, nie ma tych świętych zbyt wiele czy raczej (bardziej bym się skłaniała do tej drugiej opcji): nie są odkryci. Bezimiennych świętych było pewnie o wiele więcej. Z narażeniem życia przenosili rannych
i tajne rozkazy, opatrywali rany, postanowili zostać z rannymi, wiedząc, że to oznacza pewną śmierć, a ranni i tak nie mają szans na przeżycie: jak choćby młoda sanitariuszka Ewa Matuszewska, „Mewa”… Wśród tych bohaterów, często kierujących się nie tylko miłością
do ojczyzny, ale też miłości do Jezusa, było sporo sióstr zakonnych, o czym opowiadają dwie inne książki tej autorki: Wojenne siostry (Wydawnictwo znak, 2019) i Siostry z Powstania (Wydawnictwo Znak, 2020).

Tutaj jednak mamy sześć fascynujących biografii księży i jeden życiorys niezwykłej zakonnicy. Może dobrze. W czasach bardzo trudnych dla Kościoła, kiedy media huczą o nadużyciach i przestępstwach kapłanów, a rząd chce wyeliminować z państwowej edukacji lekcje religii, warto przypomnieć sylwetki ludzi, którzy swoim życiem pokazali, co, a właściwie Kto jest dla nich wszystkim. Bez względu na cenę.

Książka więc opowiada o siedmiorgu wspaniałych: dominikaninie Michale Czartoryskim, pallotynie Józefie Stanku, Matce Elżbiecie Czackiej, ks. Stefanie Wyszyńskim, ks. Tadeuszu Burzyńskim, jezuicie Władysławie Wiącku i redemptoryście Józefie Palewskim.

Różne są ich losy, różne też pochodzenie i drogi powołania. Ojciec Michał Czartoryski i Matka Elżbieta Czacka wywodzili się  z rodów arystokratycznych, księża Józef Stanek,  Tadeusz Burzyński, Władysław Wiącek, Józef Palewski – z rodzin chłopskich. Jedni zginęli młodo, inni – jak ks. Palewski – w sędziwym wieku. Padli pod gradem kul , gdy  biegli z sakramentami do umierającego powstańca, zostali spaleni albo rozstrzelani we własnym klasztorze razem
z cywilami, którzy chcieli tam znaleźć schronienie, jednego z młodych księży powiesili na stule… Dwoje bohaterów – ks. Wyszyński i Matka Czacka – przeżyli i jeszcze długie lata byli dla innych świadkami wiary.

Świętych 1944 czyta się z zapartym tchem. Autorka bardzo dokładnie opracowała poszczególne sylwetki, ale opowiedziała losy swoich bohaterów w prosty, przystępny sposób.

Przez te wszystkie biografie przebija się jedno, najważniejsze, ciągle aktualne przesłanie: Będziesz miłował. Tylko tyle i aż tyle. W każdej rzeczywistości historycznej.


sobota, 15 czerwca 2024


 

Powiew COOL – tury

                                                          Chochoł się wykrwawia

(Wesele, reż. Maja Kleczewska, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 16 i 17 marca 2024)

 

W moim mieście grają aktualnie aż trzy inscenizacje najbardziej popularnego dramatu Stanisława Wyspiańskiego. Poza spektaklem Mai Kleczewskiej - Wesele figuruje
w repertuarze Teatru Stu (reż. Krzysztof Jasiński) oraz w Narodowym Starym Teatrze (reż. Jan Klata). Widziałam wszystkie, a także niejedno w swoim życiu gdzie indziej – ba! – sama zrobiłam Wesele z młodzieżą i nawet zdobyliśmy główną nagrodę na ogólnopolskim festiwalu teatrów amatorskich.

Co można nowego przekazać poprzez opowieść Wyspiańskiego o najsłynniejszym weselu
w dziejach polskiej kultury? Wiadomo, że wszyscy ze wszystkimi pili, flirtowali, a potem romansowali po kątach, co bynajmniej nie wyeliminowało społecznych podziałów wśród gości, że dużo gadali, a nic nie robili, że pod wpływem alkoholu, a może także innych substancji psychoaktywnych, w drugim akcie mieli zwidy obowiązkowo nawiązujące do narodowych kompleksów, traum i mitologii, że Jasiek zgubił złoty róg, a Chochoł zaprzągł wszystkich do psychodelicznego tańca, który być może trwa aż do dzisiaj…

Maja Kleczewska nie sili się na oryginalność. Wydobywa z tekstu mistrza uniwersalną prawdę: o tęsknocie za miłością w tłumie samotników, o naszych narodowych podziałach, których się nie da zlikwidować w jeden suto zakrapiany alkoholem wieczór, o koszmarach
z przeszłości dręczących naszą zbiorową wyobraźnię (zabory, rabacja galicyjska, druga wojna światowa, ludobójstwa, mordowanie Żydów – wstrząsająca scena z widmami i Rycerzem Czarnym w nieokreślonym mundurze, niekoniecznie hitlerowca, ale też niekoniecznie polskiego żołnierza! – gwałty i poniżanie kobiet), wreszcie – o tym najstraszniejszym widmie rzucającym cień na to nasze zbiorowe „wesele”, prywatne wojenki, spory i rozgrywki polityczne, kolekcjonowanie lajków, tańce, hulanki, swawolę: widmo nadciągającej wojny…

Nie ma tutaj jasnego przekazu, kto ma rację i po czyjej stronie są twórcy spektaklu. W finale pojawia się Chochoł umierający w konwulsjach, z wykrwawienia (rewelacyjna Kaya Kołodziejczyk, autorka wspaniałej choreografii!). A to Polska właśnie.

Wychodzę z teatru z mętlikiem w głowie, niepokojem, tysiącem pytań… Czy poturbowana
i zakrwawiona Rachel została zgwałcona czy urodziła? Jeśli ktoś ją skrzywdził, to był to Poeta, czy jacyś oprawcy? Jeśli Poeta, to dlaczego w ostatnim dialogu z Rachel (uwielbiam!), kiedy już wiadomo, że jest po wszystkim, Poeta płacze jak dziecko, choć przecież Rachel odbija się od niego jak piłeczka, jak gdyby był między nimi niewidzialny mur? Czy mocny, wprawiający widza w osłupienie finał, w którym wpatrzeni w płonące domy weselnicy odchodzą powoli po podeście, przez środek widowni, drogą przeznaczoną wcześniej jedynie dla widm, to ostrzeżenie przed wojną światową, aluzja do wojny w Ukrainie czy obraz KAŻDEJ zagłady?

Nie ma jednoznacznych odpowiedzi i to jest właśnie siłą tego spektaklu. Mamy wyjść z teatru z niepokojem. Mamy pytać samych siebie, czego się najbardziej boimy. Czy będąc na weselu w bronowickiej chacie potrafilibyśmy rozmawiać ze wszystkimi gośćmi, bez robienia różnic
i szufladkowania? Czy warto porywać tłumy do „czynu” i na czym to ma konkretnie polegać? Czy można uniknąć pokazanego w spektaklu apokaliptycznego finału, a jeśli tak, to co możemy robić poza piciem, flirtowaniem i spaniem?

W spektaklu Kleczewskiej, podobnie jak w dramacie Wyspiańskiego, przeszłość przeplata się z teraźniejszością i mroczną, zagadkową przyszłością, jawa ze snem, izba realna z izbą „metafizyczną” (świetnie to zostało pokazane za pomocą prostej, rozsuwanej scenografii Małgorzaty Szczęśniak, kontrastujących kolorów ścian i znakomitych kostiumów Konrada Parola oraz świateł!), postacie realistyczne z fantastycznymi. U Kleczewskiej jest trochę jak w ekranizacji Wesela Andrzeja Wajdy. Interakcje między bohaterami nie dokonują się
w jakiejś drugiej izbie, gdzie poszczególne postacie wpadają, żeby złapać oddech między jednym a drugim tańcem,  lecz – w dużej części – mimochodem, podczas zabawy. Widma mieszają się z gośćmi, nawet siedzą przy stole i konsumują najprawdziwsze jedzenie! Zawsze taki realizm przeszkadzał mi w teatrze, bo lubię umowność, skróty myślowe, przestrzeń dla wyobraźni.  W tym wypadku ma sens.

Wychodzę z teatru nieco zmęczona, bo brak przerwy w prawie trzygodzinnym spektaklu dał mi się we znaki i trochę dłużyła mi się druga część, w której opadło tempo. Ale wychodzę także wstrząśnięta. Warto było. Choćby dla sceny finałowej, która mnie sparaliżowała.
Cały czas powraca do mnie obraz wijącego się w konwulsjach Chochoła, zahipnotyzowanych weselników sunących przez zamontowany na środku widowni podest, jakby oni też zamienili się w widma, i ta projekcja multimedialna przedstawiająca płonące miasto… Słyszę towarzyszącą tej scenie niepokojącą muzykę Cezarego Duchnowskiego, z pobrzmiewającymi syrenami…

Mam także w pamięci kilka wybitnych ról, które zostaną ze mną na długo, bo zapadły głęboko w serce…

Wernyhora w wykonaniu ukraińskiej aktorki Anny Syrbu: zanim wejdzie na scenę, słyszymy jej przejmującą wokalizę po ukraińsku. Nie rozumiałam słów, ale rozumiałam emocje: tęsknotę za ojczyzną, smutek, złość i przerażenie spowodowane aktualną wojną. Tekst o rozpuszczeniu wici i zwoływaniu ludu mówi bardzo intymnie, ale dobitnie, bez patosu. Ubrana jest w prosty czarny płaszcz i spodnie przypominające spodnie od munduru. Wernyhora Anny Syrbu nie jest legendarnym dziadem, wędrownym śpiewakiem
z romantycznych ballad. To naznaczona przez wojnę kobieta. Może straciła na froncie męża, może syna, może sama była w ogniu walk, może zniszczyli jej dom… Byłam w Ukrainie zaledwie dwa miesiące, ale zdążyłam zobaczyć Pole Marsowe na lwowskim Cmentarzu Łyczakowskim. Setki grobów żołnierzy, którzy zginęli w ciągu ostatnich dwóch lat. Niektórzy bardzo młodzi. Przy grobach płaczące kobiety w czerni, niektóre z małymi dziećmi… Śpiew Anny Syrbu przywołał tamten obraz. Jak się wyraziła o swojej roli sama aktorka: Wernyhora jest wieszczem, którego nikt nie słyszy.  

Pozostałe Widma: przerażający, groteskowy, Stańczyk (w tej roli sam dyrektor teatru), Hetman Rafała Dziwisza, Widmo Adama Wietrzyńskiego, Rycerz Czarny Tomasza Wysockiego wraz ze swoimi milczącymi ofiarami: grupą Żydów, których za chwilę ustawi pod ścianą i rozstrzela…

Rachel Agnieszki Przepiórskiej. To właściwie także widmo: zamordowanych podczas Zagłady i po wojnie Żydówek, a może wszystkich bezbronnych, skrzywdzonych kobiet w historii i aktualnie. Kobiet, którym w wyniku wojen, rewolucji i totalitaryzmów odbierano godność, tożsamość, bliskich, domy… Rachel przypomina tutaj Kasandrę na chwilę przed katastrofą. Owładnięta przez dar prorokowania woła coś w języku jidysz, ale nikt jej nie słucha, nikt nie próbuje zrozumieć, nikt o nic nie pyta. Korowód się zatrzymuje na krótką chwilę jak zepsuty mechanizm, goście są w konsternacji jak podczas wejścia Rollisonowej na bal u Senatora, ale szybko wszystko wraca do normy. Zabawa trwa. Brakuje mi trochę w tej postaci zróżnicowania, innych, bardziej subtelnych odcieni, momentów czułości
i delikatności. Wtedy „efekt Kasandry” byłby silniejszy, oparty na kontraście. Ale i tak Agnieszka Przepiórska skradła mi serce. To, co tutaj zaproponowała, bardzo konsekwentnie wpisuje się w apokaliptyczną koncepcję spektaklu.

Radczyni Lidii Bogaczówny. Aktorka w tej, wydawałoby się, niewielkiej roli zamyka barwną opowieść o mieszczance, która nie może pogodzić się z faktem, że jej ukochany siostrzeniec postanowił ożenić się z chłopką. Pojawia się na weselu w zjawiskowej bieli, wyróżniającej się wśród gości, i w bajecznym kapeluszu z ogromnym rondem. Aż się chce powiedzieć komplement, którego aktorki nie znoszą: „Ślicznie wyglądałaś na scenie!”, ale ten wygląd tutaj jest uzasadniony i znakomicie ograny przez aktorkę! Każda budowana przez Bogaczównę sytuacja, zarówno na pierwszym, jak na drugim planie, jest niesamowicie plastyczna, czytelna i zabawna: kiedy jeden z chłopskich weselników podaje jej rękę, a ona potem długo wyciera sobie z obrzydzeniem dłonie, kiedy kurczowo trzyma swój nieodłączny kapelusz, jakby się bała, że bez tego elementu garderoby jest nikim, kiedy z przesadną dobitnością mówi: „Ja z Krakowa”.

Skoro już o kolorach mowa, to wyróżnia się także Maryna (Agnieszka Judycka – Cappucino) w oszałamiającej, czerwonej sukni, nie pasującej do młodej panny na wydaniu, jaką była
w 1901 roku Maria Pareńska. Ta czerwień tutaj to coś więcej niż kolor: to ogień, namiętność, pasja, tęsknota za miłością, w jaką wyposażyła swoją postać aktorka. W scenie flirtu z Poetą (Mateuszem Janickim) dominuje właśnie partnerka. Krwista czerwień jest jednak tutaj dla mnie także zapowiedzią tragicznego losu, jaki spotkał Pareńską w 1941 roku. Została rozstrzelana we Lwowie przez gestapo.

Nie sposób tutaj pominąć młodych aktorów: Jaśka (Adama Wietrzyńskiego), Kaspra (Wojciecha Dolatowskiego), Kaśki (Karoliny Kamińskiej), Zosi (Julii Latosińskiej), Haneczki (Aliny Szczegielniak) – dynamicznych, barwnych, pełnych młodzieńczej energii. Każda
z tych postaci ma swój niepowtarzalny charakter, świetnie się dopełniają i kontrastują, ich po prostu widać na scenie! A stupor Jaśka w finale, gdy siedzi nieruchomo wpatrzony
w umierającego Chochoła – Polskę to mistrzostwo świata!

Wreszcie last but not least: postać, która mnie najbardziej poruszyła – Isia w wykonaniu Bożeny Adamek. W spektaklu Kleczewskiej jest staruszką z demencją. Kruchą, bezbronną, przypominającą dziecko… Isia w tej interpretacji to nie mała córka Gospodyni, lecz jej… matka.  Aktorka potraktowała swoją postać z czułością, zaopiekowała się nią, tak, jak sceniczni partnerzy jej postacią. Isia to – podobnie jak Wernyhora - prorokini, której nikt nie słucha. W hałasie Wesela łatwo pominąć cichy głos kogoś, kto już jest poza głównym nurtem wydarzeń. W czasach, kiedy zanika wielopokoleniowość w rodzinach i bliskie relacje,
a w społeczeństwach przybywa starszych, samotnych ludzi, zepchniętych na margines, oddawanych do domów opieki, którymi nie ma się kto zająć, taka koncepcja postaci jest bardzo mocnym i wymownym przekazem.

Nie wszystkich wymienię, ale tak naprawdę wszyscy stworzyli w tym spektaklu kreacje: cały zespół jest jak jeden, pulsujący energią organizm.

Podsumowując: w Teatrze Słowackiego powstało kolejne arcydzieło, które można scharakteryzować cytatem z dramatu: „To, co było, może przyjść.” Cieszę się, że Maja Kleczewska stworzyła świetny spektakl z szacunkiem do tekstu, bez udziwnień, publicystycznych „dopisków”, wydobywając jego wielkość i złożone, boleśnie aktualne przesłanie.

Czy Chochoł się wykrwawi na naszych oczach? Jeszcze nie jest za późno.

Zdjęcia pochodzą z materiałów teatru.



 

piątek, 3 maja 2024


 

Powiew COOL - tury

                          Jest ogień! (Święto ognia, reż. Kinga Dębska, 2023)

Przepłakałam prawie cały film. Potrzebne mi było to wzruszenie. Ale też jest czym się wzruszać: Kinga Dębska po raz kolejny pokazała, że potrafi zrobić dobre kino, które bawi, porusza i daje  do myślenia.

Święto ognia w tytule nawiązuje do fantazji choreograficznej Zygmunta Noskowskiego, która swoją prapremierę miała w 1902 roku w Operze Warszawskiej. Ogień porywa, fascynuje, ale może być także siłą destrukcyjną… Mamy więc pierwszą opowieść: o Łucji, młodej ambitnej baletnicy, która po latach harówy i morderczej walki z ciałem dostaje wreszcie główną rolę w tytułowym balecie w Teatrze Wielkim. Łucja ma jednak młodszą siostrę: Anastazję, która urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. To właśnie z perspektywy Anastazji poznajemy całą historię. Ona również musi  się zmagać z własnym ciałem podczas długich godzin rehabilitacji i nauki komunikacji alternatywnej.

Można powiedzieć, że robimy z Łucją dokładnie to samo… Obie siłujemy się  ze swoim ciałem i próbujemy je zmusić do czegoś, czego ono wcale nie chce, ale nie wiem… może o to chodzi w życiu? – mówi nasza narratorka.

 A jednak Anastazja jest szczęśliwa i ma bogaty świat wewnętrzny, który stopniowo przed nami odkrywa. Czego nauczyła mnie Anastazja? Uważności. Ma dużo czasu, więc obserwuje rzeczywistość wokół siebie: ludzi na ulicy, sąsiadów, członków rodziny. Żeby „widzieć więcej”, trzeba zapomnieć o sobie, a skupić się na przedmiocie obserwacji. Delikatnie, bez „rzucania się”, tak, jakby się skradało… To bardzo ważna lekcja smakowania chwili. Anastazja uczy mnie także radości, wdzięczności i tego, że zamiast koncentrować się na własnym cierpieniu i ograniczeniach, warto walczyć o swoje marzenia w ramach swoich możliwości. I docenić to, co się ma. Samo imię „Anastazja” jest jak życie, światło, nadzieja, bo oznacza „zmartwychwstanie”. I taka też jest bohaterka filmu.

Tymczasem ciało Łucji - dla której balet jest całym życiem! - nagle odmawia posłuszeństwa. Tuż przed premierą, która jest dla niej przepustką do kariery solistki baletu. Musi się zatrzymać. Posłuchać siebie. Być może podejść do swojego życia, które było do tej pory powierzchowne, pozbawione relacji, zapchane szybkimi, mocnymi wrażeniami, inaczej, nieco uważniej, z takim właśnie „skradaniem”?

Och, jak ja dobrze rozumiem rozpacz i frustrację Łucji! Aktualnie jestem w takim właśnie granicznym momencie, kiedy musiałam się zatrzymać. Odłożyć na bok swoją pasję, skoncentrować się na zupełnie innych rzeczach niż do tej pory, zacząć żyć bez planów. Tylko DZISIAJ. I dobrze wiem, jakie to „dzisiaj” jest trudne dla kogoś, kto całe życie zajmował się udowadnianiem, że w czymś jest najlepszy, a w gruncie rzeczy uciekał przed tym, co najważniejsze: konfrontacją z sobą i budowaniem relacji…

W świetnej adaptacji powieści Jakuba Małeckiego odkrywamy jeszcze kilka innych ważnych wątków: niepełnosprawności i ciężkiej choroby w rodzinie (a więc tematyka podobna jak w Chce się żyć Marka Pieprzycy, Strzępach Beaty Dzianowicz i Śubuku Jacka Lusińskiego), miłości, przyjaźni, rodzinnej tajemnicy, która wychodzi na jaw po latach (trochę, moim zdaniem, niewykorzystany i uproszczony wątek…).

Film Dębskiej jest zbudowany na kreacjach aktorskich. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście dwie główne bohaterki, Anastazja i Łucja. Obie zasługują na wielkie brawa i kolejne propozycje filmowe. Rola Pauliny Pytlak (Łucji), studentki Akademii Teatralnej w Warszawie, to efekt długiej, mozolnej i bardzo wnikliwej podróży do świata osób z niepełnosprawnością. Widać, że – podobnie jak jej bohaterka – niespiesznie się „skradała” do tematu, zapominając o sobie, „ale tak dokładnie”. Jej Anastazja to kreacja porównywalna z rolą Dawida Ogrodnika w Chce się żyć czy Wojtka Dolatowskiego w Śubuku, ale widać, że jest rezultatem własnych, twórczych poszukiwań.

Na wielki szacunek zasługuje także Joanna Drabik w roli Łucji. Nie jest przecież zawodową aktorką, lecz baletnicą, naprawdę zatrudnioną jako koryfejka w Teatrze Wielkim. Tymczasem poza zaprezentowaniem mistrzowskich umiejętności tanecznych zbudowała pełnokrwistą postać, z całą gamą emocji, którą ja po prostu polubiłam i bardzo mocno się z nią utożsamiam! Drabik gra poniekąd samą siebie…

Oczywiście warto wymienić znakomitą Kingę Preis w roli ekscentrycznej, ale bardzo pozytywnej sąsiadki Józefiny, Tomasza Sapryka jako Poldka, ojca dziewcząt, barwną i nieco neurasteniczną Karolinę Gruszkę jako Lenę, matkę bohaterek, oraz drugoplanowych, lecz charyzmatycznych mistrzów baletu: Katarzynę Herman w roli Kownackiej i Mariusza Bonaszewskiego jako Piłata.

Całości dopełnia nostalgiczna, wyrazista muzyka Bartosza Chajdeckiego.

Podsumowując: jest ogień w Święcie ognia! Idealny film na majowy wieczór. Długo zostaje w sercu. Na tyle długo, że chcę do niego wrócić.



Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/%C5%9Awi%C4%99to+ognia+Zwiastun+nr+1-66528

niedziela, 14 kwietnia 2024


 

Powiew COOL- tury

 Niepokój wdziera się przez okno

(Strefa interesów, reż. Jonathan Glazer, 2023)

Interesy idą świetnie. Rudolf jest szefem filii wielkiej europejskiej korporacji, ma oddaną żonę, gromadkę dzieci i willę z ogródkiem. Żona ten ogródek pielęgnuje z pomocą ogrodnika i służby. Często mąż jej przynosi z pracy w prezencie eleganckie ubrania, a nawet piękne futra. Szczęśliwa małżonka rzuca to i owo z tych darów służącym. Dzieci chodzą do szkoły. Tato jest zapracowany, ale zawsze znajduje czas, żeby poczytać córkom bajki na dobranoc, a starszego syna zabrać na konną przejażdżkę po okolicy. Słowem: trochę oldschoolowa sielanka, jak gdyby żywcem wyciągnięta ze starych elementarzy naszych dziadków
i pradziadków.

Tyle że ta okolica to rozległy i coraz sprawniej funkcjonujący obóz koncentracyjny KL Auschwitz, willa bezpośrednio graniczy z murem obozu, do malowniczego ogrodu
i wygodnych sypialni dochodzą strzały, krzyki, płacz dzieci z „sąsiedztwa”, ujadanie psów
i dymy z krematoryjnych kominów, ubrania i futra pochodzą z „Kanady” czyli obozowego magazynu rzeczy skonfiskowanych Żydom wysłanym prosto z transportu do komór gazowych, szkoła dla dzieci jest oczywiście narodowosocjalistyczna, a konne przejażdżki
z synem mają na celu wtajemniczenie chłopaka w specyfikę wzorcowego funkcjonowania placówki. Ojcem rodziny jest Rudolf Höss, komendant KL Auschwitz.

I na tym właśnie polega siła tego filmu. Nie ma tam jasno zarysowanej fabuły, wartkiej akcji ani żadnych „ozdobników”, które by mogły film uatrakcyjnić. Strefa interesów jest przerażająca w swojej surowości. Trochę jakby ktoś wszedł z ukrytą kamerą do posiadłości Hössów i nagrał ich zwykłe życie, dialogi przy stole, wieczory, poranki, zabawy dzieci… Ot, dom nie różniący się niczym od innych domów, gdyby nie te
niepokojące odgłosy zza muru…

Nie jest to pierwszy film opowiadający o Holokauście z innej perspektywy. Wystarczy wspomnieć Życie jest piękne Roberto Begniniego, gdzie bohater tłumaczy kilkuletniemu synkowi, że obóz koncentracyjny to taki rodzaj zabawy w chowanego, i Chłopca w pasiastej piżamie Marka Hermana, gdzie podobnie jak w Strefie interesów mamy obraz „porządnej” niemieckiej rodziny, której ojciec jest komendantem obozu. Jednak w odróżnieniu od tych skądinąd świetnych filmów, obraz Glazera ukazują jedynie brutalną prawdę historyczną, bez retuszu i właściwie bez komentarza. Widzimy jedynie zbiór obrazów, w których liczy się każdy detal. Dym i płomienie za oknem. Dziewczynę podrzucającą jabłka dla więźniów obozu (bardzo ciekawe zdjęcia kontrastujące z kolorowymi obrazami życia rodzinnego Hössa, bo zrobione w negatywie). Niańki kąpiące najmłodsze dzieci komendanta w wannie
i przebitka: Höss myjący ręce, z których spływają do odpływu umywalki resztki popiołu… Podekscytowany syn komendanta, dzieciak jeszcze, może dwunastoletni, oglądający coś w nocy w sypialni w świetle lampki nocnej. Czyżby coś czytał? A może oglądał zakazane gazetki pornograficzne? Niezbyt to chwalebne, ale w tym wieku, zwłaszcza u chłopaków, częste… Otóż nie. To złote zęby wyrwane więźniom. Dzieci bawiące się w komorę gazową… Współczesne pracownice muzeum Auschwitz sprzątające komory gazowe, krematorium, gabloty pełne butów, walizek, kul i innych przedmiotów odebranych ofiarom, przypominającym aktualnie szarą, bezkształtną masę…

Muzyka, ostra, psychodeliczna, przyprawiająca o ciarki - trochę jak muzyka Wendy Carlos
i Rachel Elkind w Lśnieniu - pojawia się tylko czasami i na krótko. Najlepszym komentarzem w tej opowieści jest cisza. Cisza umierania. Cisza tych, który WIEDZIELI, a NIE REAGOWALI. Cisza teściowej Hössa, która wyjeżdża z willi bez słowa i zostawia list. Nie dowiemy się, co napisała, ale możemy się domyśleć… Cisza, która nagle pojawia się
w głowie bohatera na narodowosocjalistycznym bankiecie nazistowskich oficjeli, i zagłusza cały zgiełk imprezy, a potem się dowiadujemy, że przyglądał się gościom i zastanawiał się,
w jaki sposób można by było sprawnie zagazować tak wielką liczbę ludzi…

Koniecznie trzeba wspomnieć o znakomitych rolach Christiana Friedela (Rudolf Höss)
i Sandry Hüller (hedwig Höss). Para aktorów gra oszczędnie i przez to siła rażenia tych postaci jest ogromna. Rozmawiają o zagładzie, tak, jak się rozmawia o pogodzie, zakupach albo pracy w biurze. Bez emocji. Niepokój wdziera się tylko przez okno – razem z dymem
i odblaskami ognia w piecach. A tak przy okazji: bardzo ciekawy w tym filmie jest obraz żon nazistów, łącznie z główną bohaterką, Hedwig Höss. Przedstawione są w taki sposób, że przełamuje to powielany w wojennych filmach stereotyp zjawiskowej, smukłej, wyprostowanej jak struna i ufryzowanej blondynki o twarzy porcelanowej lalki. Te Niemki są brzydkie, chodzą jak kaczki, a futra i suknie, w które są ubrane, wyglądają, jakby należały wcześniej do kogoś innego… I tak mają właśnie wyglądać.

Film Glazera wart jest Oskara za najlepszy film międzynarodowy. Wbija w fotel, pozostaje
w sercu, zostawia widza z pytaniami bez odpowiedzi, które jednak wracają i nie dają spokoju: jak to możliwe, że w cywilizowanym świecie wydarzyło się tak niewyobrażalne zło? Jak to możliwe,
że cywilizowani ludzie ot, tak po prostu, na to pozwolili? Jak to możliwe, że można mieszkać za murem wielkiej katowni, słyszeć krzyki, WIEDZIEĆ i przymierzać futra po ofiarach?

Pytania, które nie dotyczą jedynie wydarzeń sprzed osiemdziesięciu lat. Wojna puka
do naszych drzwi…


Link do zwiastuna:

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Strefa+interes%C3%B3w+Zwiastun+nr+1+polski-68085

niedziela, 7 kwietnia 2024






 Powiew COOL- tury

 

Wyspiański nie umiera

(Proszę państwa, Wyspiański umiera, reż. Agata Duda – Gracz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, premiera: 06.01.2024, Duża Scena)

Już wchodząc do teatru jesteśmy wciągnięci w Opowieść. Nawet bileterzy i szatniarze  ubrani są w stroje z epoki, a po scenie spacerują aktorzy będący już w swoich rolach: Matki, Cioci Janiny, Józefa Mehoffera z małżonką, Lucjana Rydla, Księdza Eustachego, Muzy, Wernyhory… Można ich szturchnąć, zagadać, zrobić sobie z nimi fotkę. Na szpitalnym łóżku – miejscu tytułowego umierania – przycupnęła Muza. Oszałamiająco śpiewa. Ta nieco psychodeliczna wokaliza będzie nas, widzów - ale też aktorów - prowadziła niemal przez cały spektakl. Jeśli w taki sposób śpiewały syreny podczas morskiej podróży Odysa, to nie dziwię się, że kazał się przywiązać do masztu. Wiedział, że nie wytrzyma pokusy i utonie w morskich odmętach… Śpiew w genialnym wykonaniu zjawiskowej Muzy - Mai Kleszcz (równocześnie współautorki muzyki do spektaklu) niepokoi, intryguje, ale też budzi tęsknotę za… Właśnie, za czym? Ja zatęskniłam za Krakowem sprzed ponad stu lat, za wspólnymi wypadami z mamą do teatru i za teatrem w ogóle, za swoją studencką młodością, ale chyba przede wszystkim: za niebem. A te tęsknoty mogą być różne. Może warto zajrzeć do własnego serca i zobaczyć, „co się komu w duszy gra” i co ten śpiew z nami robi…

Przypominają mi się słynne Dziady Konrada Swinarskiego, gdzie po foyer Teatru Starego snuli się wieśniacy gromadzący się na obrzędzie Dziadów… Niestety, urodziłam się zbyt późno, żeby zobaczyć ten legendarny spektakl na żywo. Musiało mi wystarczyć nagranie, dostępne aktualnie na VOD TVP w telewizyjnej reżyserii Laco Adamika. Tymczasem Wyspiańskiego… w Teatrze Słowackiego miałam szczęście doświadczyć w realu, przeżyć, dotknąć. Dosłownie.

O czym jest ten spektakl? Chyba równie trudno odpowiedzieć na to pytanie, jak na pytanie, które pada w spektaklu: o czym jest Wyzwolenie, ale „tak naprawdę”? Jeśli obecni na widowni pasjonaci teatru mają problemy z jednoznaczną odpowiedzią, to co dopiero „spocone polonistki” w szkole…

Pierwsza, najbardziej oczywista odpowiedź: o umieraniu. Oto trzydziestoośmioletni Wyspiański umiera w gorączce i potwornych męczarniach na syfilis. Jest w tym do bólu samotny, bo przecież w każde umieranie wpisana jest samotność. Nawet, jeśli konającemu towarzyszy rodzina i przyjaciele.

Druga, równie ważna kwestia to rozrachunek z przeszłością. Tutaj, niczym w drugim akcie Wesela, pojawia się cała plejada postaci, które zaludniają scenę: przede wszystkim Matka (znakomita Marta Waldera). Zaborcza, nadopiekuńcza, sfrustrowana, momentami groteskowa: bywa zakłamaną krakowską mieszczanką, twardą matką Polką pozbawioną złudzeń („ojciec wcale nie kończy swojego kolejnego dzieła, tylko znowu chleje…”), małą dziewczynką bawiącą się z własnym synem w berka i grającą w klasy, a nawet… kurą siedzącą na skulonym w łóżku Wyspiańskim jakby wysiadywała jajka… Pojawia się też jej siostra Janina, ćwierkająca co jakiś czas tak słodko, że aż upiornie: „Stasiu… Stasieeeeńku!”, ksiądz Eustachy, przyjaciele z dzieciństwa i wspólnej artystycznej drogi: Józef Mehoffer i Lucjan Rydel, wreszcie – teatralni współpracownicy, Helena Modrzejewska i Wanda Siemaszkowa (w tych rolach charyzmatyczne: Anna Syrbu i Agnieszka Przepiórska),
i Ludwik Solski w wykonaniu Tomasza Wysockiego (scena, gdy Solski „gra” swoją słynną rolę Starego Wiarusa z Warszawianki to artystyczna perełka!).

Wyspiański śmieje się, płacze, zwija z bólu, wścieka, bo dyrekcję teatru objął Solski, a nie on, bo zawieszono kurtynę Siemiradzkiego, a nie tę według jego projektu, bo Siemaszkowa wkłada w prapremierową rolę Panny Młodej z Wesela za mało energii, a powinna być zjawiskiem, jak Modrzejewska…

Czwarty Wieszcz przeżywa na nowo dawno minione historie, rozmawia z umarłymi, a także
z postaciami z własnych dramatów. I ciągle, jak refren, powtarza pytanie: a gdzie moje dzieci? Dzieci, Helenka (znowu znakomita Przepiórska!), Staś, Mieciu i Teoś pojawią się
w odpowiednim, bardzo przemyślanym momencie. Moment ten zostanie na długo w pamięci
i sercu widza…

Kwestia trzecia: teatr i sztuka w ogóle. Po co? Na co? Czy to jest komuś potrzebne poza wąskim gronem koneserów, groteskowych w swoim „odklejeniu” od rzeczywistości? Do Wyspiańskiego przychodzą twórcy, których on znać nie mógł, niektórzy też już nieżyjący: Tadeusz Kantor, Jerzy Grzegorzewski, Krystian Lupa czy krytyk Bartosz Szydłowski. Ich dyskusja o tym, kim dla nich jest Wyspiański i czym jest pojęcie wolności w Wyzwoleniu przeradza się w bełkot. To jedna z wielu scen w tym spektaklu, które śmieszą do łez, a zarazem pozostawiają gorzką refleksję…

Kwestia czwarta: spełnienie. Udane było to życie czy nie? Czy Wyspiański, podobnie jak Hrabia Henryk z Nie-Boskiej komedii zatracił się w swoim pragnieniu wielkości, i usłyszy niczym bohater dramatu Krasińskiego: Za to, żeś nic nie kochał, nic nie czcił prócz siebie
i myśli twych, potępion jesteś – potępion na wieki
?

A może jednak w ostatniej sekundzie życia wygrywa miłość?

To tylko kilka luźnych refleksji pisanych na gorąco. Myślę, że może być ich o wiele więcej. Spektakl Dudy – Gracz jest wielowymiarowy. Warto orientować się trochę w specyfice młodopolskiego Krakowa, twórczości Wyspiańskiego i historii polskiego teatru, żeby go pełniej odczytać, ale nie jest to konieczne. Widz wychodzi poruszony, a nawet wstrząśnięty. Bo to spektakl o każdym z nas: o naszym rodzeniu się i umieraniu. Każda krańcowa sytuacja egzystencjalna: choroba nasza czy kogoś z rodziny, śmierć bliskiej osoby, porażka, ale także większe czy mniejsze zwycięstwa może być jakimś rodzeniem się i umieraniem.

Koniecznie trzeba Wyspiańskiego zobaczyć! Dla mnie ten tytuł jest świetnym dopełnieniem Wyzwolenia w reżyserii Piotra Tomaszuka, które widziałam kilka miesięcy temu w Teatrze Wierszalin. Konrad Rafała Gąsowskiego jest w tym spektaklu cherlawym, umierającym Wyspiańskim z zabandażowanymi rękami i w koszuli nocnej, majaczącym i rozmawiającym z duchami… I też pyta, czym jest wolność.

A co do spektaklu Dudy – Gracz, to jeszcze dużo mogłabym pisać o świetnym scenariuszu oraz rewelacyjnej, minimalistycznej  scenografii, w której jednak było to, co najważniejsze (dotknięcie autentycznego stołka z kuchni Wyspiańskich w Węgrzcach, tym, na którym śpi Staś na słynnym portrecie Mistrza, było dla mnie ogromnym przeżyciem!) i bajecznych kostiumach (również autorstwa reżyserki), grotesce (wracając wieczorem z teatru z moim przyjacielem podśpiewywaliśmy sobie półgłosem hymn „Kraków, Kraków miastem wolnym od syfilisu!”), nawiązaniach do innych tekstów kultury (cytaty z dzieł Wyspiańskiego, żywe obrazy: Ołtarz Wita Stwosza czy Lekcja anatomii doktora Tulpa Rembrandta) i kreacji aktorskich: zwłaszcza Agnieszki Przepiórskiej w przejmującej roli Teodory Wyspiańskiej, brzydkiej, odrzuconej, uznanej za kocmołucha, wywalonej z roboty przez cnotliwą ciotkę Janinę za niemoralne prowadzenie się, którą jednak „artysta chciał”. Kobiety kruchej i twardej zarazem. Takiej, która czuje się bezradna, zagubiona i samotna, a z drugiej strony – potrafi pokazać tyłek tym, którzy nią gardzą. Takiej, która nie umie żyć bez Stacha, a równocześnie – uważa go za chuchro, które nic wokół siebie nie potrafi zrobić i jak jest chory, to nawet „za potrzebą” trzeba z nim iść, bo sam nie ma siły.

Dla mnie więc ten spektakl to nie jest opowieść o umieraniu. To jest opowieść o miłości, która „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma” (1 Kor 13, 7), o sztuce, która pozostawia w nas ważne pytania, i o człowieczeństwie: tyleż marnym, co wielkim.  Wyspiański nie umiera. On nadal żyje w nas, proszę państwa!

Aha, i cieszę się, że w Teatrze Słowackiego jest tyle znakomitych reżyserek, a nie jedynie reżyserów. Z całą pewnością przejdą do historii polskiego teatru i może za kilkadziesiąt lat to właśnie one - Agata Duda – Gracz, Katarzyna Szyngiera czy Maja Kleczewska - a nie tylko Kantor, Grzegorzewski i Lupa, staną się osobami jakiegoś dramatu.



Zdjęcia pochodzą z materiałów Teatru im. J. Słowackiego w  Krakowie.


Trailer spektaklu: