piątek, 10 lipca 2020




Powiew COOL – tury…

Zakonnice, które zostają, nie gryzą
(Marta Abramowicz, Zakonnice odchodzą po cichu, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2017, wydanie drugie rozszerzone)

Przeczytałam książkę reklamowaną jako bestseller. Na jej podstawie nawet zrealizowano w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu spektakl Zakonnice odchodzą po cichu w reżyserii Darii Kopeć. Bardzo chciałabym napisać, że reportaż Mary Abramowicz do niczego się nie nadaje, że to jeden wielki fake i tandeta, ale… mam odczucia ambiwalentne. Książka jest napisana świetnym, obrazowym, wartkim językiem, dzięki czemu czyta się to jednym tchem. W dodatku poparta obszerną bibliografią (w której znajdują się nawet Konstytucje i statuty mojego zgromadzenia!) i bardzo ważnym, niedawno wydanym dokumentem Kongregacji do Spraw Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego Młode wino, nowe bukłaki. Autorce udało się znaleźć dwadzieścia byłych sióstr zakonnych, które opowiadają o koszmarze klasztornego życia, przedstawionego prawie tak, jakby chodziło o obóz koncentracyjny. Wygląda to wszystko wiarygodnie. Może bym nawet uwierzyła, że w żeńskich zgromadzeniach przełożone za pokutę każą bielić wapnem ściany chlewu do 1.00 w nocy. Że mistrzyni obsesyjnie wypytuje nowicjuszkę o życie intymne przed klasztorem. Że w jednym z klasztornych pokojów założony jest podsłuch przy kaloryferze. Że siostry głodzą pensjonariuszy domu opieki. Że przełożona traktuje autorkę książki, która przyjechała do domu generalnego pewnego zgromadzenia na zwiady, jak intruza, mówiąc jej na „ty”. Tyle tylko, że Abramowicz myli tę właśnie przełożoną domu generalnego z ówczesną matką generalną tego zgromadzenia, bo nie ustaliła, że to są dwie różne funkcje. I nazywa tę – dość upiornie przedstawioną osobę – imieniem matki generalnej Beniaminy, siostry o wielkim duchu i kulturze osobistej, bardzo empatycznej i otwartej na drugiego człowieka. Siostra Beniamina nie zachowałaby się w tak arogancki sposób. Skąd ja to wiem? Bo rzecz dotyczy mojego zgromadzenia. Już nie będę się czepiać takich drobiazgów, że u dominikanek po mszy jest półgodzinna MEDYTACJA, a nie - jak chce Abramowicz - KONTEMPLACJA. Dlaczego to dla mojej oceny jest aż tak istotne? Ano dlatego, że skoro w rozdziale o dwóch byłych dominikankach są tak rażące błędy, świadczące o tym, że autorka nie zadała sobie trudu uporządkowania pojęć i dokładnego zbadania opisywanych realiów, to mogą one być także w rozdziałach dotyczących pozostałych zgromadzeń… A może to nie błędy, lecz po prostu konfabulacja? Cóż, tego się zapewne nie dowiemy.
Zresztą – jakie „byłe dominikanki”? Rozdział o Joannie i Magdalenie dotyczy dwóch dziewczyn, które przebywały w naszym klasztorze w Krakowie przy Alei Kasztanowej zaledwie 10 miesięcy. Nie zdążyły nawet założyć habitu. Mistrzyni postulatu (którą również dobrze znam i wiele jej zawdzięczam) jest w ich opowieści przedstawiona jako bezduszna funkcjonariuszka zakonnego prawa, niszcząca ich pięknie rozwijającą się relację. Tyle tylko, że ta relacja rozwijała się w klasztornych murach i miała podłoże erotyczne… 
Poza tym wszystko w tej książce jest zaprezentowane jako koszmar. Ideałem dla pani Abramowicz są jedynie postępowe zakonnice ze Stanów Zjednoczonych – te, które mogą się malować i nosić dżinsy zamiast habitu, i popierają aborcję oraz związki homoseksualne. Czy to jednak jest jeszcze życie zakonne? Czym taki styl życia różni się od świeckiego? A jeśli niczym, to po co zostawać zakonnicą? Mam ochotę zapytać autorkę: czy naprawdę nie było kobiet, które wystąpiły ze gromadzeń zakonnych i wspominają ten etap w życiu pozytywnie? Chociażby jako czas wewnętrznego dojrzewania, poznawania siebie, odkrywania Boga i swojej drogi, uczenia się tego, jak żyć z drugim człowiekiem pod jednym dachem? Sama znam sporo takich byłych współsióstr… Dziwne doprawdy. Rozumiem, że zło i sensacja to chwytliwy towar i że nie można zaprzeczyć ich istnieniu, ale czy to na pewno jedyna strona zakonnej rzeczywistości? Dominikanką jestem od dwudziestu lat. Czy to dużo, czy mało? No cóż: dla nowicjuszki to kawał życia, dla siostry, która pamięta trudną powojenną rzeczywistość, to pewnie krótka chwilka. Wystarczająco dużo jednak, żeby powiedzieć: Pani Marto, wprowadza Pani czytelników w błąd. Pokazuje tylko jeden aspekt rzeczywistości, co prawda bardzo sugestywnie, ale nierzetelnie. To tak, jakby o małżeństwie pisać, że żony są regularnie bite i gwałcone przez mężów alkoholików. No bo przecież takie rzeczy się zdarzają, nawet dość często. Teraz wystarczy wybrać dwadzieścia „odpowiednich” kobiet i napisać książkę o tym, jak wielką krzywdą dla kobiety jest małżeństwo.
Poza tym, Pani Marto, w Pani książce czas się zatrzymał jakieś dwadzieścia – trzydzieści lat temu. To prawda, że niektóre zakonne przepisy i zwyczaje odstają od naszej epoki, są nieludzkie, łamią sumienia i psychikę młodych sióstr. Tyle tylko, że większość opisywanych w książce sytuacji już się nie zdarza, przynajmniej w zgromadzeniu, do którego należę. Nie sądzę jednak, by w innych zgromadzeniach nie respektowano Soboru Watykańskiego II, najnowszych dokumentów Kościoła czy nauczania papieża Franciszka, który tak mocno podkreśla, żeby przede wszystkim być CZŁOWIEKIEM, a potem dopiero „człowiekiem Kościoła”. Zapewniam Panią, że można iść do lekarza i żadna przełożona nie ma prawa nikomu tego zabronić. Można też podjąć terapię u psychoterapeuty czy leczenie psychiatryczne, jeśli jest taka potrzeba. Można nie tylko zapisać się do liceum – i nie jest to żadna zbrodnia przeciwko posłuszeństwu! – ale iść na wyższe studia. Coraz częściej zgodne z osobistymi predyspozycjami czy zainteresowaniami, na ile oczywiście pozwala na to charyzmat i działalność zgromadzenia, które przecież prowadzi określone dzieła i ktoś musi się nimi zajmować. Można jeździć na wakacje, kontaktować się z rodziną i przyjaciółmi, posiadać laptop i telefon komórkowy. Muszę też Panią rozczarować, że siostry nie są służącymi księży. Placówki, gdzie zadaniem naszych sióstr było jedynie gotowanie, pranie czy posługa w zakrystiach męskich klasztorów, zostały zlikwidowane. Mało tego: wśród sióstr jest coraz więcej takich, które mają pasję i potrafią ją realizować. Jestem dumna z moich sióstr pracujących w Domu Chłopaków w Broniszewicach. Nie tylko dlatego, że dzięki śmiesznemu filmikowi nagranemu z okazji Dnia Pingwina zostały gwiazdami Internetu, a potem chyba wszelkich możliwych mediów, i  uratowały dom przed zamknięciem, bo w ciągu dwóch lat zebrały kilka milionów potrzebnych na budowę nowego ośrodka.  Jestem z nich dumna przede wszystkim dlatego, że są dla tych porzuconych, „nieidealnych” dzieci mamami. Stworzyły im prawdziwy dom, nie tylko z nazwy. Poza tym wśród sióstr dominikanek są świetne przedszkolanki, spełnione katechetki i pielęgniarki, które kochają chorych. Misjonarki, dla których odległy Kamerun czy Syberia jest ojczyzną. W mojej wspólnocie w Kłodzku jest siostra odpowiedzialna za środowisko Nowej Ewangelizacji w diecezji. Organizuje rekolekcje i kursy Nowej Ewangelizacji, i robi to w sposób profesjonalny. Jeśli chodzi o mnie, to kocham teatr. Prowadzę w moim liceum grupę teatralną Dzikie Koty z takim rozmachem, że zainteresowały się nami trzy stacje telewizyjne i wygraliśmy ogólnopolski Przegląd Teatrów Amatorskich Kurtyna w Gdyni z adaptacją Wesela Stanisława Wyspiańskiego. Dzikie Koty gromadzą młodych ludzi, wśród których są tacy, co bez tego teatru nigdy w życiu by nawet nie podeszli do mnie na korytarzu. Może dzięki temu mają choć odrobinę bardziej pozytywny obraz Boga i Kościoła… Poza tym prowadzę ten właśnie blog, piszę scenariusze teatralne i wydałam dwie powieści.
Dlaczego to wszystko wymieniam? Żeby pokazać, że siostry zakonne się rozwijają i uczą się nie tylko kochać Boga i ludzi, ale też kochać to, co robią, i robić to, co kochają. Że coraz więcej przełożonych im ten rozwój umożliwia. Że życie zakonne może być fascynującą przygodą i naprawdę da się na tej drodze spotkać żywego Boga i zarażać Nim innych ludzi. Nie znaczy to, że jest łatwo i bezproblemowo. Nie znaczy to też, że nie zdarzają się bezduszne przełożone, zbyt mocno przywiązane do litery prawa. Ale przecież tak samo zdarzają się bezduszne matki czy żony, nie mówiąc już o bezdusznych urzędniczkach, nauczycielkach w szkole, lekarkach w przychodni czy dyrektorkach w miejscach pracy. Siostry, z którymi mieszkam, są ludźmi. Każda z nich dźwiga swoją historię, swój życiowy bagaż. Jak w każdej wspólnocie, również w rodzinie.
Szkoda, że Pani to wszystko pominęła, Pani Marto.
Co jest w tej książce dobre, poza, oczywiście znakomitym językiem i konstrukcją? Postać matki Joanny Olech USJK, przewodniczącej Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych. Po przeczytaniu książki nie obraziła się na jej autorkę, lecz nawiązała z nią kontakt. Zorganizowała dla Konferencji Wyższych Przełożonych sesję na temat odchodzenia sióstr. Zainteresowała się losem odchodzących sióstr i zaczęła szukać sposobów pomocy taki osobom. Nie jest jej obojętna siostra, która ma myśli samobójcze, i taka, która właśnie wystąpiła i nie ma gdzie mieszkać. Bardzo mnie poruszyły słowa matki Joanny do autorki: „Myślę, że żyjemy jednak w tym samym świecie, tylko tak naprawdę nie znamy się. Patrzymy na siebie z dobrze ufortyfikowanych domów z małymi okienkami, czasem wypuszczając strzały w kierunku adwersarza. Rozjechanie się naszych światów byłoby klęską”
I może tak właśnie jest: dzielą nas mury i małe okienka, a wystarczy wyjść z tych fortyfikacji i zobaczyć w kimś - kogo uznajemy za wroga - człowieka. Wsłuchać się w jego historię. Poczuć jego ból. Dotknąć jego dłoni. Czasem to wystarczy. Kiedy te wypłakane historie byłych zakonnic staną się również moją historią i historią wszystkich ludzi Kościoła, to takie książki nie będą już potrzebne.
A zakonnice, które zostają, nie gryzą. Potrafią nawet zachwycić innych ludzi sposobem życia, jaki wybrały.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz