Powiew
COOL – tury…
Zakonnice,
które zostają, nie gryzą
(Marta
Abramowicz, Zakonnice odchodzą po cichu,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2017, wydanie drugie rozszerzone)
Przeczytałam książkę
reklamowaną jako bestseller. Na jej podstawie nawet zrealizowano w Teatrze im.
Jana Kochanowskiego w Opolu spektakl Zakonnice
odchodzą po cichu w reżyserii Darii Kopeć. Bardzo chciałabym napisać, że reportaż
Mary Abramowicz do niczego się nie nadaje, że to jeden wielki fake i tandeta,
ale… mam odczucia ambiwalentne. Książka jest napisana świetnym, obrazowym,
wartkim językiem, dzięki czemu czyta się to jednym tchem. W dodatku poparta
obszerną bibliografią (w której znajdują się nawet Konstytucje i statuty mojego zgromadzenia!) i bardzo ważnym,
niedawno wydanym dokumentem Kongregacji do Spraw Instytutów Życia
Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego Młode wino, nowe bukłaki. Autorce udało się znaleźć dwadzieścia
byłych sióstr zakonnych, które opowiadają o koszmarze klasztornego życia,
przedstawionego prawie tak, jakby chodziło o obóz koncentracyjny. Wygląda to
wszystko wiarygodnie. Może bym nawet uwierzyła, że w żeńskich zgromadzeniach
przełożone za pokutę każą bielić wapnem ściany chlewu do 1.00 w nocy. Że
mistrzyni obsesyjnie wypytuje nowicjuszkę o życie intymne przed klasztorem. Że
w jednym z klasztornych pokojów założony jest podsłuch przy kaloryferze. Że
siostry głodzą pensjonariuszy domu opieki. Że przełożona traktuje autorkę
książki, która przyjechała do domu generalnego pewnego zgromadzenia na zwiady,
jak intruza, mówiąc jej na „ty”. Tyle tylko, że Abramowicz myli tę właśnie
przełożoną domu generalnego z ówczesną matką generalną tego zgromadzenia, bo
nie ustaliła, że to są dwie różne funkcje. I nazywa tę – dość upiornie
przedstawioną osobę – imieniem matki generalnej Beniaminy, siostry o wielkim
duchu i kulturze osobistej, bardzo empatycznej i otwartej na drugiego
człowieka. Siostra Beniamina nie zachowałaby się w tak arogancki sposób. Skąd
ja to wiem? Bo rzecz dotyczy mojego zgromadzenia. Już nie będę się czepiać
takich drobiazgów, że u dominikanek po mszy jest półgodzinna MEDYTACJA, a nie -
jak chce Abramowicz - KONTEMPLACJA. Dlaczego to dla mojej oceny jest aż tak
istotne? Ano dlatego, że skoro w rozdziale o dwóch byłych dominikankach są tak
rażące błędy, świadczące o tym, że autorka nie zadała sobie trudu
uporządkowania pojęć i dokładnego zbadania opisywanych realiów, to mogą one być
także w rozdziałach dotyczących pozostałych zgromadzeń… A może to nie błędy,
lecz po prostu konfabulacja? Cóż, tego się zapewne nie dowiemy.
Zresztą – jakie „byłe
dominikanki”? Rozdział o Joannie i Magdalenie dotyczy dwóch dziewczyn, które
przebywały w naszym klasztorze w Krakowie przy Alei Kasztanowej zaledwie 10
miesięcy. Nie zdążyły nawet założyć habitu. Mistrzyni postulatu (którą również
dobrze znam i wiele jej zawdzięczam) jest w ich opowieści przedstawiona jako
bezduszna funkcjonariuszka zakonnego prawa, niszcząca ich pięknie rozwijającą
się relację. Tyle tylko, że ta relacja rozwijała się w klasztornych murach i
miała podłoże erotyczne…
Poza tym wszystko w tej
książce jest zaprezentowane jako koszmar. Ideałem dla pani Abramowicz są
jedynie postępowe zakonnice ze Stanów Zjednoczonych – te, które mogą się
malować i nosić dżinsy zamiast habitu, i popierają aborcję oraz związki
homoseksualne. Czy to jednak jest jeszcze życie zakonne? Czym taki styl życia
różni się od świeckiego? A jeśli niczym, to po co zostawać zakonnicą? Mam
ochotę zapytać autorkę: czy naprawdę nie było kobiet, które wystąpiły ze
gromadzeń zakonnych i wspominają ten etap w życiu pozytywnie? Chociażby jako
czas wewnętrznego dojrzewania, poznawania siebie, odkrywania Boga i swojej
drogi, uczenia się tego, jak żyć z drugim człowiekiem pod jednym dachem? Sama
znam sporo takich byłych współsióstr… Dziwne doprawdy. Rozumiem, że zło i
sensacja to chwytliwy towar i że nie można zaprzeczyć ich istnieniu, ale czy to
na pewno jedyna strona zakonnej rzeczywistości? Dominikanką jestem od
dwudziestu lat. Czy to dużo, czy mało? No cóż: dla nowicjuszki to kawał życia,
dla siostry, która pamięta trudną powojenną rzeczywistość, to pewnie krótka
chwilka. Wystarczająco dużo jednak, żeby powiedzieć: Pani Marto, wprowadza Pani
czytelników w błąd. Pokazuje tylko jeden aspekt rzeczywistości, co prawda
bardzo sugestywnie, ale nierzetelnie. To tak, jakby o małżeństwie pisać, że
żony są regularnie bite i gwałcone przez mężów alkoholików. No bo przecież
takie rzeczy się zdarzają, nawet dość często. Teraz wystarczy wybrać
dwadzieścia „odpowiednich” kobiet i napisać książkę o tym, jak wielką krzywdą
dla kobiety jest małżeństwo.
Poza tym, Pani Marto, w
Pani książce czas się zatrzymał jakieś dwadzieścia – trzydzieści lat temu. To
prawda, że niektóre zakonne przepisy i zwyczaje odstają od naszej epoki, są
nieludzkie, łamią sumienia i psychikę młodych sióstr. Tyle tylko, że większość
opisywanych w książce sytuacji już się nie zdarza, przynajmniej w zgromadzeniu,
do którego należę. Nie sądzę jednak, by w innych zgromadzeniach nie
respektowano Soboru Watykańskiego II, najnowszych dokumentów Kościoła czy
nauczania papieża Franciszka, który tak mocno podkreśla, żeby przede wszystkim
być CZŁOWIEKIEM, a potem dopiero „człowiekiem Kościoła”. Zapewniam Panią, że można
iść do lekarza i żadna przełożona nie ma prawa nikomu tego zabronić. Można też
podjąć terapię u psychoterapeuty czy leczenie psychiatryczne, jeśli jest taka
potrzeba. Można nie tylko zapisać się do liceum – i nie jest to żadna zbrodnia
przeciwko posłuszeństwu! – ale iść na wyższe studia. Coraz częściej zgodne z
osobistymi predyspozycjami czy zainteresowaniami, na ile oczywiście pozwala na
to charyzmat i działalność zgromadzenia, które przecież prowadzi określone
dzieła i ktoś musi się nimi zajmować. Można jeździć na wakacje, kontaktować się
z rodziną i przyjaciółmi, posiadać laptop i telefon komórkowy. Muszę też Panią
rozczarować, że siostry nie są służącymi księży. Placówki, gdzie zadaniem
naszych sióstr było jedynie gotowanie, pranie czy posługa w zakrystiach męskich
klasztorów, zostały zlikwidowane. Mało tego: wśród sióstr jest coraz więcej
takich, które mają pasję i potrafią ją realizować. Jestem dumna z moich sióstr
pracujących w Domu Chłopaków w Broniszewicach. Nie tylko dlatego, że dzięki
śmiesznemu filmikowi nagranemu z okazji Dnia Pingwina zostały gwiazdami
Internetu, a potem chyba wszelkich możliwych mediów, i uratowały dom przed zamknięciem, bo w ciągu
dwóch lat zebrały kilka milionów potrzebnych na budowę nowego ośrodka. Jestem z nich dumna przede wszystkim dlatego,
że są dla tych porzuconych, „nieidealnych” dzieci mamami. Stworzyły im
prawdziwy dom, nie tylko z nazwy. Poza tym wśród sióstr dominikanek są świetne
przedszkolanki, spełnione katechetki i pielęgniarki, które kochają chorych.
Misjonarki, dla których odległy Kamerun czy Syberia jest ojczyzną. W mojej
wspólnocie w Kłodzku jest siostra odpowiedzialna za środowisko Nowej
Ewangelizacji w diecezji. Organizuje rekolekcje i kursy Nowej Ewangelizacji, i
robi to w sposób profesjonalny. Jeśli chodzi o mnie, to kocham teatr. Prowadzę
w moim liceum grupę teatralną Dzikie Koty z takim rozmachem, że zainteresowały
się nami trzy stacje telewizyjne i wygraliśmy ogólnopolski Przegląd Teatrów
Amatorskich Kurtyna w Gdyni z adaptacją Wesela
Stanisława Wyspiańskiego. Dzikie Koty gromadzą młodych ludzi, wśród których są
tacy, co bez tego teatru nigdy w życiu by nawet nie podeszli do mnie na
korytarzu. Może dzięki temu mają choć odrobinę bardziej pozytywny obraz Boga i
Kościoła… Poza tym prowadzę ten właśnie blog, piszę scenariusze teatralne i
wydałam dwie powieści.
Dlaczego to wszystko
wymieniam? Żeby pokazać, że siostry zakonne się rozwijają i uczą się nie tylko
kochać Boga i ludzi, ale też kochać to, co robią, i robić to, co kochają. Że
coraz więcej przełożonych im ten rozwój umożliwia. Że życie zakonne może być
fascynującą przygodą i naprawdę da się na tej drodze spotkać żywego Boga i
zarażać Nim innych ludzi. Nie znaczy to, że jest łatwo i bezproblemowo. Nie
znaczy to też, że nie zdarzają się bezduszne przełożone, zbyt mocno przywiązane
do litery prawa. Ale przecież tak samo zdarzają się bezduszne matki czy żony,
nie mówiąc już o bezdusznych urzędniczkach, nauczycielkach w szkole, lekarkach
w przychodni czy dyrektorkach w miejscach pracy. Siostry, z którymi mieszkam,
są ludźmi. Każda z nich dźwiga swoją historię, swój życiowy bagaż. Jak w każdej
wspólnocie, również w rodzinie.
Szkoda, że Pani to
wszystko pominęła, Pani Marto.
Co jest w tej książce
dobre, poza, oczywiście znakomitym językiem i konstrukcją? Postać matki Joanny
Olech USJK, przewodniczącej Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich
Zgromadzeń Zakonnych. Po przeczytaniu książki nie obraziła się na jej autorkę,
lecz nawiązała z nią kontakt. Zorganizowała dla Konferencji Wyższych Przełożonych
sesję na temat odchodzenia sióstr. Zainteresowała się losem odchodzących sióstr
i zaczęła szukać sposobów pomocy taki osobom. Nie jest jej obojętna siostra,
która ma myśli samobójcze, i taka, która właśnie wystąpiła i nie ma gdzie
mieszkać. Bardzo mnie poruszyły słowa matki Joanny do autorki: „Myślę, że
żyjemy jednak w tym samym świecie, tylko tak naprawdę nie znamy się. Patrzymy
na siebie z dobrze ufortyfikowanych domów z małymi okienkami, czasem wypuszczając
strzały w kierunku adwersarza. Rozjechanie się naszych światów byłoby klęską”
I może tak właśnie jest:
dzielą nas mury i małe okienka, a wystarczy wyjść z tych fortyfikacji i
zobaczyć w kimś - kogo uznajemy za wroga - człowieka. Wsłuchać się w jego
historię. Poczuć jego ból. Dotknąć jego dłoni. Czasem to wystarczy. Kiedy te
wypłakane historie byłych zakonnic staną się również moją historią i historią
wszystkich ludzi Kościoła, to takie książki nie będą już potrzebne.
A zakonnice, które
zostają, nie gryzą. Potrafią nawet zachwycić innych ludzi sposobem życia, jaki
wybrały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz