środa, 19 lutego 2020


Powiew COOL - tury



O świetle, którego nie ma, i o karaluchach, które są
(Parasite, reż. Joon-ho Bong, 2019)

Tęsknię za artystycznym olśnieniem. Po takich oscarowych „rewelacjach” jak Green Book
Petera Farrelly czy Birdman Alejandra Gonzáleza Iñárritu coraz trudniej mi w to olśnienie uwierzyć. Zwłaszcza w kontekście decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej i innych Sanhedrynów z branży. Ale się wybrałam. No bo jak się nie wybrać na film, który nie tylko chwali większość moich znajomych, nie tylko krytycy, nie tylko huczy na jego temat cały Internet, ale jeszcze zdobył jako pierwszy w historii kina równocześnie dwa najważniejsze Oscary: za najlepszy film międzynarodowy i za najlepszy film w ogóle. No i – o zgrozo! – znokautował nasze Boże Ciało. Czułam wewnętrzny przymus, żeby zobaczyć ten cud. Zaniemówić z zachwytu. Wyjść z sali kinowej chwiejnym krokiem, oswajając się na nowo z niefilmową rzeczywistością. Wzięłam więc mamę pod rękę i dalejże do przytulnego Kina Pod Baranami!
Olśnienia nie było, a film bardzo nieprzytulny. To ostatnie to oczywiście nie jest zarzut. Film nie musi poprawiać widzowi samopoczucia. Czasem wręcz nie powinien. Ale dobre kino to dla mnie kino wielowymiarowe. Takie, które pokazuje różne perspektywy rzeczywistości. I nawet, jeśli opowiada o szeroko rozumianej beznadziei, to jest w niej małe pęknięcie. Szczelina, która przepuszcza światło.
W Parasite takiej szczeliny nie ma. Oglądając ten obraz, czułam się uwięziona w slumsach, gdzie roi się od karaluchów, a rodzina głównych bohaterów podczas publicznej deratyzacji otwiera w mieszkaniu okno, żeby przy okazji za darmo wytępić insekty. Dusiłam się także w oszałamiająco jasnej i przestronnej willi bogatych pracodawców bohaterów. Willi, która skrywa ciemne i ciasne sekrety… W tym filmie nie ma podziału na dobrych i złych. Na katów i ofiary. Przyjaciół i wrogów. Tytułowym pasożytem – symbolizowanym przez łażące po kuchennym stole karaluchy – może być każdy z nas. Drugi człowiek jest potrzebny tylko po to, żeby go maksymalnie wykorzystać, i to jak najmniejszym kosztem. Rzecz jasna, koszt niepokojąco rośnie, wręcz urasta do absurdalnych rozmiarów, bo jeśli budujemy rzeczywistość na kłamstwie, to ona musi runąć. Runięcie pokazane jest wyjątkowo spektakularnie: farsa zamienia się w koszmar. Finał znakomity. Naprawdę wbił mnie w fotel. I to w sumie by było na tyle. Długo i mozolnie na ten finał czekałam, zastanawiając się, jaka (i kiedy w końcu!) będzie pointa. Zastanawiałam się też, w jaki sposób historię rodziny, która nie mając żadnych kwalifikacji ani referencji wślizguje się do domu bogaczy, żeby go opanować, opowiedzieliby Polacy czy Amerykanie. Ci pierwsi poszliby być może w soczyście okraszone przekleństwami kino społeczne. Ci drudzy postawiliby zapewne na thriller psychologiczny. Aż się uśmiechnęłam, kiedy zobaczyłam w wyobraźni eskalację napięcia w finale i pędzące z piskiem wozy policyjne… I obowiązkowy happy end ze zwycięstwem dobra i odkupioną winą.
Obraz Joon-ho Bonga nie jest kinem społecznym, bo nie wiadomo, kto tak naprawdę jest tutaj pokrzywdzony. Nie jest także klasycznym thrillerem, bo nie ma tutaj konfliktu dobra ze złem i próżno oczekiwać happy endu. Zarazem jest jednym i drugim, a do tego jeszcze farsą, dramatem obyczajowym, groteską, sensacją… Brakuje chyba tylko romansu, choć pewien wątek się pojawia, ale mizernie i jakby przez pomyłkę.
Czy synkretyzm gatunkowy jest zły? Absolutnie nie, ale reżyserowi i scenarzyście w tej żonglerce brakuje lekkości. Film się dłuży. Sporo w nim scen, które dałoby się pokazać skrótowo, obrazowo, bez nużących dialogów, które nic nowego nie wnoszą do akcji. Równie nużąca jest muzyka, która – zamiast budować napięcie – często je osłabia. Sporo w filmie scen, które można nazwać reżyserskimi perełkami – przede wszystkim mocny, oparty na kontrastach i nieprzewidywalny finał – ale mnóstwo też niepotrzebnej, męczącej widza papki. Bohaterowie siedzą przy wykradzionych z barku gospodarzy alkoholach i bredzą… bredzą… bredzą… A ja pytam: kiedy, do jasnej Anielki, skończą bredzić i coś się zacznie dziać?! Finał zaskakuje, ale potem znowu scenarzysta łopatologicznie tłumaczy widzowi, co się wydarzyło dalej. A jeszcze jeden z bohaterów to komentuje, na wypadek, gdyby widz jednak nie zrozumiał. Zawsze byłam zdania, że odbiorca dzieła sztuki nie jest idiotą. Jak się okazuje, nie każdy twórca jest tego samego zdania.
Podsumowując, czy Parasite to dzieło na miarę tak wielkich nagród? Zdecydowanie nie. Znowu nie rozumiem decyzji tych wszystkich dyktatorów od wzruszeń. Bo właśnie wzruszenia mi zabrakło. I nadziei. W filmie pojawia się obraz zalanych przez ulewę slumsów. Wszystko tonie w deszczówce zmieszanej z błotem. Bohaterowie tracą cały dobytek.
- Tato, mówiłeś, że masz jakiś plan? – pyta jeden z bohaterów ojca.
- Mój plan to nie mieć planu. Jeśli nie masz planu, to możesz zdradzić ojczyznę albo zabić. To bez znaczenia.
Przeraźliwie to smutne. Widząc tę powódź błota miałam skojarzenie z zupełnie innym filmem: Siódmym pokojem Marty Mészáros. Historii mojej patronki: żydowskiej karmelitanki, św. Teresy Benedykty od Krzyża - Edyty Stein, która została wywieziona do Auschwitz i zagazowana. W scenie finałowej wysiada z innymi ludźmi z bydlęcego wagonu i stoi w kolejce do selekcji. Wiadomo, jak to się skończy. I nagle słychać rozdzierający płacz dziecka. Jakaś dziewczynka zgubiła lalkę. Bohaterka bez zastanowienia nurkuje w błoto, między nogi przerażonych ludzi, stojących w kolejce po śmierć, i znajduje lalkę. W kontekście całej sytuacji ten gest wydaje się bezsensowny. Bo po co, skoro i tak wszyscy pójdą do gazu? A to jest właśnie ta szczelina w mroku, przepuszczająca światło. Zabrakło jej w opowieści o ludziach – pasożytach.

Link do zwiastuna:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz