Powiew COOL - tury
O
świetle, którego nie ma, i o karaluchach, które są
(Parasite, reż. Joon-ho Bong, 2019)
Tęsknię za artystycznym
olśnieniem. Po takich oscarowych „rewelacjach” jak Green Book
Petera Farrelly czy Birdman Alejandra Gonzáleza Iñárritu coraz trudniej mi w to olśnienie uwierzyć. Zwłaszcza w kontekście decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej i innych Sanhedrynów z branży. Ale się wybrałam. No bo jak się nie wybrać na film, który nie tylko chwali większość moich znajomych, nie tylko krytycy, nie tylko huczy na jego temat cały Internet, ale jeszcze zdobył jako pierwszy w historii kina równocześnie dwa najważniejsze Oscary: za najlepszy film międzynarodowy i za najlepszy film w ogóle. No i – o zgrozo! – znokautował nasze Boże Ciało. Czułam wewnętrzny przymus, żeby zobaczyć ten cud. Zaniemówić z zachwytu. Wyjść z sali kinowej chwiejnym krokiem, oswajając się na nowo z niefilmową rzeczywistością. Wzięłam więc mamę pod rękę i dalejże do przytulnego Kina Pod Baranami!
Petera Farrelly czy Birdman Alejandra Gonzáleza Iñárritu coraz trudniej mi w to olśnienie uwierzyć. Zwłaszcza w kontekście decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej i innych Sanhedrynów z branży. Ale się wybrałam. No bo jak się nie wybrać na film, który nie tylko chwali większość moich znajomych, nie tylko krytycy, nie tylko huczy na jego temat cały Internet, ale jeszcze zdobył jako pierwszy w historii kina równocześnie dwa najważniejsze Oscary: za najlepszy film międzynarodowy i za najlepszy film w ogóle. No i – o zgrozo! – znokautował nasze Boże Ciało. Czułam wewnętrzny przymus, żeby zobaczyć ten cud. Zaniemówić z zachwytu. Wyjść z sali kinowej chwiejnym krokiem, oswajając się na nowo z niefilmową rzeczywistością. Wzięłam więc mamę pod rękę i dalejże do przytulnego Kina Pod Baranami!
Olśnienia nie było, a
film bardzo nieprzytulny. To ostatnie to oczywiście nie jest zarzut. Film nie
musi poprawiać widzowi samopoczucia. Czasem wręcz nie powinien. Ale dobre kino
to dla mnie kino wielowymiarowe. Takie, które pokazuje różne perspektywy
rzeczywistości. I nawet, jeśli opowiada o szeroko rozumianej beznadziei, to jest
w niej małe pęknięcie. Szczelina, która przepuszcza światło.
W Parasite takiej szczeliny nie ma. Oglądając ten obraz, czułam się
uwięziona w slumsach, gdzie roi się od karaluchów, a rodzina głównych bohaterów
podczas publicznej deratyzacji otwiera w mieszkaniu okno, żeby przy okazji za
darmo wytępić insekty. Dusiłam się także w oszałamiająco jasnej i przestronnej
willi bogatych pracodawców bohaterów. Willi, która skrywa ciemne i ciasne
sekrety… W tym filmie nie ma podziału na dobrych i złych. Na katów i ofiary. Przyjaciół
i wrogów. Tytułowym pasożytem – symbolizowanym przez łażące po kuchennym stole
karaluchy – może być każdy z nas. Drugi człowiek jest potrzebny tylko po to,
żeby go maksymalnie wykorzystać, i to jak najmniejszym kosztem. Rzecz jasna,
koszt niepokojąco rośnie, wręcz urasta do absurdalnych rozmiarów, bo jeśli
budujemy rzeczywistość na kłamstwie, to ona musi runąć. Runięcie pokazane jest
wyjątkowo spektakularnie: farsa zamienia się w koszmar. Finał znakomity. Naprawdę
wbił mnie w fotel. I to w sumie by było na tyle. Długo i mozolnie na ten finał
czekałam, zastanawiając się, jaka (i kiedy w końcu!) będzie pointa. Zastanawiałam
się też, w jaki sposób historię rodziny, która nie mając żadnych kwalifikacji
ani referencji wślizguje się do domu bogaczy, żeby go opanować, opowiedzieliby
Polacy czy Amerykanie. Ci pierwsi poszliby być może w soczyście okraszone
przekleństwami kino społeczne. Ci drudzy postawiliby zapewne na thriller
psychologiczny. Aż się uśmiechnęłam, kiedy zobaczyłam w wyobraźni eskalację
napięcia w finale i pędzące z piskiem wozy policyjne… I obowiązkowy happy end ze zwycięstwem dobra i
odkupioną winą.
Obraz Joon-ho Bonga nie
jest kinem społecznym, bo nie wiadomo, kto tak naprawdę jest tutaj
pokrzywdzony. Nie jest także klasycznym thrillerem, bo nie ma tutaj konfliktu
dobra ze złem i próżno oczekiwać happy
endu. Zarazem jest jednym i drugim, a do tego jeszcze farsą, dramatem
obyczajowym, groteską, sensacją… Brakuje chyba tylko romansu, choć pewien wątek
się pojawia, ale mizernie i jakby przez pomyłkę.
Czy synkretyzm
gatunkowy jest zły? Absolutnie nie, ale reżyserowi i scenarzyście w tej
żonglerce brakuje lekkości. Film się dłuży. Sporo w nim scen, które dałoby się
pokazać skrótowo, obrazowo, bez nużących dialogów, które nic nowego nie wnoszą
do akcji. Równie nużąca jest muzyka, która – zamiast budować napięcie – często je
osłabia. Sporo w filmie scen, które można nazwać reżyserskimi perełkami –
przede wszystkim mocny, oparty na kontrastach i nieprzewidywalny finał – ale mnóstwo
też niepotrzebnej, męczącej widza papki. Bohaterowie siedzą przy wykradzionych
z barku gospodarzy alkoholach i bredzą… bredzą… bredzą… A ja pytam: kiedy, do
jasnej Anielki, skończą bredzić i coś się zacznie dziać?! Finał zaskakuje, ale
potem znowu scenarzysta łopatologicznie tłumaczy widzowi, co się wydarzyło
dalej. A jeszcze jeden z bohaterów to komentuje, na wypadek, gdyby widz jednak
nie zrozumiał. Zawsze byłam zdania, że odbiorca dzieła sztuki nie jest idiotą. Jak
się okazuje, nie każdy twórca jest tego samego zdania.
Podsumowując, czy Parasite to dzieło na miarę tak
wielkich nagród? Zdecydowanie nie. Znowu nie rozumiem decyzji tych wszystkich
dyktatorów od wzruszeń. Bo właśnie wzruszenia mi zabrakło. I nadziei. W filmie pojawia
się obraz zalanych przez ulewę slumsów. Wszystko tonie w deszczówce zmieszanej
z błotem. Bohaterowie tracą cały dobytek.
- Tato, mówiłeś, że
masz jakiś plan? – pyta jeden z bohaterów ojca.
- Mój plan to nie mieć planu.
Jeśli nie masz planu, to możesz zdradzić ojczyznę albo zabić. To bez znaczenia.
Przeraźliwie to smutne.
Widząc tę powódź błota miałam skojarzenie z zupełnie innym filmem: Siódmym pokojem Marty Mészáros. Historii
mojej patronki: żydowskiej karmelitanki, św. Teresy Benedykty od Krzyża - Edyty
Stein, która została wywieziona do Auschwitz i zagazowana. W scenie finałowej
wysiada z innymi ludźmi z bydlęcego wagonu i stoi w kolejce do selekcji. Wiadomo,
jak to się skończy. I nagle słychać rozdzierający płacz dziecka. Jakaś dziewczynka
zgubiła lalkę. Bohaterka bez zastanowienia nurkuje w błoto, między nogi
przerażonych ludzi, stojących w kolejce po śmierć, i znajduje lalkę. W kontekście
całej sytuacji ten gest wydaje się bezsensowny. Bo po co, skoro i tak wszyscy
pójdą do gazu? A to jest właśnie ta szczelina w mroku, przepuszczająca światło.
Zabrakło jej w opowieści o ludziach – pasożytach.
Link do zwiastuna:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz