Mówienie prozą...
Kraków
krzyczał. Fala tłumu wylewała się ulicami miasta. Ludzie pchali się, stawali na
palcach, podskakiwali, przepychali, żeby tylko zobaczyć żołnierzy Antoniego
Stawarza i harcerzy maszerujących na Rynek Główny
Jeszcze Polska nie
umarła,
Podnoszono
do góry małe dzieci, które piszczały podekscytowane, wspinano się na gzymsy,
parapety, latarnie, a nawet dachy niższych kamienic.
Co nam obca moc wydarła,
Szablą odbijemy.
Kobiety
wylegały z okien i balkonów.
-
Zapamiętajmy ten dzień: 31 października 1918! – zagrzmiał uroczyście jakiś
męski głos.
Na
polskich żołnierzy spadał deszcz róż i goździków. Siostra Julia wracała z
przerwanych zajęć w Seminarium Świętej Rodziny, niesiona przez tłum w stronę
Starego Miasta. Śpiew, okrzyki, śmiechy i nawoływania narastały. Naraz w tę
kakofonię dźwięków wdarł się piskliwy, drżący głos.
Miałeś, chamie, złoty
róg…
Przez
tłum przedzierała się energicznie jakaś kobieta. Szła w przeciwnym kierunku.
Miała na sobie zszarzałą suknię ślubną sprzed kilkudziesięciu lat, z trenem i
postrzępionymi falbanami, a na głowie ogromny kapelusz z kaskadą strusich piór.
Ktoś stanął na jej trenie i kawał białej koronki został na chodniku, wdeptany w
błoto przez setki butów. Kobieta jednak zupełnie o to nie dbała. Jej głos niósł
się daleko, ponad dachami kamienic i płoszył gołębie. Był tak mocny, że
chwilami zagłuszał uliczne okrzyki i śpiewy.
-
Niech ktoś ją uciszy!
-
To Antczakowa, ta wariatka!
-
Do szpitala z nią!
- Ostał ci się ino
sznur…
Siostra
Julia zatrzymała się. Dama w kapeluszu przypominała smukłe, niegdyś piękne
drzewo, złamane wichurą i walające się na drodze. Drzewo, o które się wszyscy
potykają.
-
Może pani w czymś pomóc? – zapytała siostra Julia, sama nie wiedząc, dlaczego
zadaje to pytanie i jak miałaby wyglądać ta pomoc.
Kobieta
spojrzała na młodziutką zakonnicę oczami rozszerzonymi przez umiejętność
widzenia rzeczy przyszłych. Tę dotkliwą przypadłość wieszczów, mistyków i
szaleńców, traktowanych zwykle przez ludzi z jednakowym lekceważeniem. Złapała
siostrę Julię za rękę. Dłoń miała zimną jak metalowa obręcz.
Marsz, marsz,
Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do
Polski…
-
okna kamienic drżały od śpiewu, który opanował owładnięty gorączką Kraków.
Siostra Julia wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni habitu mały, drewniany różaniec
i wsunęła kobiecie do ręki.
-
Siostrzyczko, uciekaj!
-
Ale dokąd mam uciekać? – uśmiechnęła się łagodnie siostra Julia i poczuła, że
coś ją dusi w sercu. Jakieś nieokreślone uczucie. Dopiero po chwili zdała sobie
sprawę, że jest to bezradność wobec cierpienia.
Oczy
damy w kapeluszu stały się jeszcze szersze.
-
Ta wojna się nie skończyła.
-
Ależ wszyscy mówią, że się skończyła. Niemcy lada dzień skapitulują.
-
Ona cię jeszcze dopadnie, dziecko.
-
Jesteśmy wolni!
-
Tak nam się tylko wydaje.
I
poszła dalej ze śpiewem na ustach. Śpiewem, który drażnił przechodniów, bo nie
pasował do obłąkanej, biało – czerwonej radości i kolorowych kwiatów. Śpiewem,
którego nikt nie potrafił uciszyć. Po chwili dama w kapeluszu zniknęła, zalana
przez tłum gnający w przeciwną stronę, do Rynku Głównego. W oknie jednej z
kamienic ktoś wywiesił polską flagę. Czerwień odbijała się od bieli jak plama.
(fragment mojej powieści "Wszystko, co tutaj kochałam", która ukaże się w marcu 2020 nakładem Edycji Św. Pawła).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz