poniedziałek, 11 listopada 2019


Mówienie prozą...



Kraków krzyczał. Fala tłumu wylewała się ulicami miasta. Ludzie pchali się, stawali na palcach, podskakiwali, przepychali, żeby tylko zobaczyć żołnierzy Antoniego Stawarza i harcerzy maszerujących na Rynek Główny

Jeszcze Polska nie umarła,
Kiedy my żyjemy

Podnoszono do góry małe dzieci, które piszczały podekscytowane, wspinano się na gzymsy, parapety, latarnie, a nawet dachy niższych kamienic.

Co nam obca moc wydarła,
Szablą odbijemy.

Kobiety wylegały z okien i balkonów.
- Zapamiętajmy ten dzień: 31 października 1918! – zagrzmiał uroczyście jakiś męski głos.
Na polskich żołnierzy spadał deszcz róż i goździków. Siostra Julia wracała z przerwanych zajęć w Seminarium Świętej Rodziny, niesiona przez tłum w stronę Starego Miasta. Śpiew, okrzyki, śmiechy i nawoływania narastały. Naraz w tę kakofonię dźwięków wdarł się piskliwy, drżący głos.

Miałeś, chamie, złoty róg…

Przez tłum przedzierała się energicznie jakaś kobieta. Szła w przeciwnym kierunku. Miała na sobie zszarzałą suknię ślubną sprzed kilkudziesięciu lat, z trenem i postrzępionymi falbanami, a na głowie ogromny kapelusz z kaskadą strusich piór. Ktoś stanął na jej trenie i kawał białej koronki został na chodniku, wdeptany w błoto przez setki butów. Kobieta jednak zupełnie o to nie dbała. Jej głos niósł się daleko, ponad dachami kamienic i płoszył gołębie. Był tak mocny, że chwilami zagłuszał uliczne okrzyki i śpiewy.
- Niech ktoś ją uciszy!
- To Antczakowa, ta wariatka!
- Do szpitala z nią!

- Ostał ci się ino sznur…

Siostra Julia zatrzymała się. Dama w kapeluszu przypominała smukłe, niegdyś piękne drzewo, złamane wichurą i walające się na drodze. Drzewo, o które się wszyscy potykają.
- Może pani w czymś pomóc? – zapytała siostra Julia, sama nie wiedząc, dlaczego zadaje to pytanie i jak miałaby wyglądać ta pomoc.
Kobieta spojrzała na młodziutką zakonnicę oczami rozszerzonymi przez umiejętność widzenia rzeczy przyszłych. Tę dotkliwą przypadłość wieszczów, mistyków i szaleńców, traktowanych zwykle przez ludzi z jednakowym lekceważeniem. Złapała siostrę Julię za rękę. Dłoń miała zimną jak metalowa obręcz.

Marsz, marsz, Dąbrowski!
Z ziemi włoskiej do Polski…

- okna kamienic drżały od śpiewu, który opanował owładnięty gorączką Kraków. Siostra Julia wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni habitu mały, drewniany różaniec i wsunęła kobiecie do ręki.
- Siostrzyczko, uciekaj!
- Ale dokąd mam uciekać? – uśmiechnęła się łagodnie siostra Julia i poczuła, że coś ją dusi w sercu. Jakieś nieokreślone uczucie. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest to bezradność wobec cierpienia.
Oczy damy w kapeluszu stały się jeszcze szersze.
- Ta wojna się nie skończyła.
- Ależ wszyscy mówią, że się skończyła. Niemcy lada dzień skapitulują.
- Ona cię jeszcze dopadnie, dziecko.
- Jesteśmy wolni!
- Tak nam się tylko wydaje.
I poszła dalej ze śpiewem na ustach. Śpiewem, który drażnił przechodniów, bo nie pasował do obłąkanej, biało – czerwonej radości i kolorowych kwiatów. Śpiewem, którego nikt nie potrafił uciszyć. Po chwili dama w kapeluszu zniknęła, zalana przez tłum gnający w przeciwną stronę, do Rynku Głównego. W oknie jednej z kamienic ktoś wywiesił polską flagę. Czerwień odbijała się od bieli jak plama.

(fragment mojej powieści "Wszystko, co tutaj kochałam", która ukaże się w marcu 2020 nakładem Edycji Św. Pawła).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz