Powiew
COOL- tury
„Teraz
napiszę swoją bajkę”
(Akademia Pana Kleksa, reż. Maciej
Kawulski, 2024)
Takie to miałam
przemyślenia w dzieciństwie. Pierwsza ekranizacja Akademii Pana Kleksa na długo została w mojej pamięci i sercu, i
wróciłam do niej kiedyś, w ramach odstresowania, już jako siostra zakonna.
Kiedy więc pojawiły się
informacje o nowej adaptacji powieści Brzechwy, ucieszyłam się jak dziecko. I
wreszcie się wybrałam do kina.
Co mogę powiedzieć o
filmie Macieja Kawulskiego? Cóż, można to streścić jednym zdaniem wypowiadanym
przez Adę, główną bohaterkę: „Teraz napiszę swoją bajkę.” Bo na pewno nie jest
to baśń Jana Brzechwy. Czy to źle? Niekoniecznie, choć nie jestem zwolenniczką
„poprawiania” mistrzów, zwłaszcza w wypadku klasyki literatury, a opowieść
Brzechwy można już do takowej zaliczyć. Ale scenarzysta i reżyser, robiąc
adaptację, ma przecież prawo materiał skrócić, zmodyfikować, przekształcić, a
nawet – jak w tym wypadku – stworzyć jedynie „wariacje na temat”.
Co jest dla mnie atutem
tej produkcji:
1.
Dobrze się to ogląda: co prawda aż oczy
bolą od nadmiaru bodźców i kolorów (przewaga różu, jak w Barbie…), ale montaż, scenografia, kostiumy, efekty specjalne są
powalające! Bardzo ciekawa jest także ścieżka dźwiękowa: muzyka jest urywana,
jak odległy, wewnętrzny głos, albo powracający sen, i momentami w sposób twórczy
nawiązująca do znanych z filmów Gradowskiego kultowych piosenek: Pożegnanie z Bajką, Na wyspach Bergamutach czy Podróż
w krainie baśni. Jest więc to wszystko postrzępione, pocięte,
fragmentarycznie wplecione w akcję, jak skrawki wspomnień z dzieciństwa…
Zamiast nostalgicznej Zdzisławy Sośnickiej (Smutna Księżniczka z Akademii Pana Kleksa) i zadziornej
Małgorzaty Ostrowskiej (Królowa Aba z Podróży
Pana Kleksa) mamy nieco psychodeliczną Sanah… Zdecydowanie bardziej do mnie przemawia
konwencja musicalu w wersji Krzysztofa Gradowskiego. No i zupełnie nie
rozumiem, dlaczego Ralph Kamiński przez pół minuty pojawia się na ekranie jako
jakiś epizodyczny wilk zamiast dać spektakularny popis swojego wokalu, choćby w
roli tego wilka! Ech… ale by pięknie zawył!
2.
Dobrze, że dzieci wyjdą z kina z kilkoma
ważnymi, wartościowymi treściami: czym jest empatia, na czym polega prawdziwa
przyjaźń, dlaczego należy szanować i akceptować czyjąś odmienność, że bycie
„czarnym charakterem” najczęściej ma jakąś swoją smutną historię, nad którą
warto się pochylić, i że słowo „ale” należy zamienić na „więc”: Mam marzenie, WIĘC
zamierzam o nie walczyć!
3.
Kilka kreacji aktorskich, które budzą
mój zachwyt: Tomasz Kot jako Kleks – czuły, ojcowski, dużo bardziej subtelny
niż genialny poprzednik w pierwszej adaptacji, ale jednak mi czegoś brakowało…
Chyba za bardzo „ginął” na drugim planie, a
to jednak Pan Kleks powinien być osią tej opowieści. Charyzmatyczna
Danuta Stenka i hipnotyzujący Daniel Walasek jako przywódcy wilków (czy raczej
„wilkusów”): z przyjemnością ich oglądałam!
Stenka – wiadomo, ale ten młody… Nie mam pojęcia, skąd go wytrzasnęli,
ale chcę go więcej w kinie i teatrze! No i, rzecz jasna, Piotr Fronczewski
jako… właśnie, kto? Doktor Paj–Chi–Wo? Tajemniczy sąsiad Ady? Sam Brzechwa?
„Stary” Pan Kleks ustępujący miejsca „nowemu”? Pewnie wszystko po trochu. Jest
na pewno kimś, kto otwiera Adzie drzwi do innego świata i uczy ją, że można i
warto w nim zamieszkać, bo tak naprawdę cały czas ma się go w swoim sercu…
Mistrz gra to pięknie, po królewsku, z sobie właściwą klasą.
Co
mnie rozczarowało?
1. Miejsce
akcji w Nowym Jorku. Po co? Mieszkamy w Polsce, książka, na podstawie której
powstał film, dzieje się w Polsce. Czy naprawdę nie da się zbudować
pasjonującej historii w naszych realiach? Niekoniecznie siermiężnych,
powojennych lat 40. XX wieku, kiedy Brzechwa wydał powieść, czy posępnych lat
80. późnego Peerelu, jak u Gradowskiego, ale tych dzisiejszych.
2. Rozumiem,
że w Akademii są dzieci płci obojga i że wśród nich jest także chłopiec na
wózku. To dobrze. Ważne, żeby dzieci uczyły się wzajemnej akceptacji. Ale
jeszcze obowiązkowo MUSZĄ być z różnych stron świata. Czy naprawdę jest to
konieczne, żeby wszędzie aż tak mocno wciskać inkluzywność? Samo przesłanie
powieści Brzechwy, mówiące o sile wrażliwości i wyobraźni, pięknie dziecięcych
marzeń, i współdziałaniu w grupie jest już chyba na tyle „inkluzywne”, że nie
trzeba aż tak mocno „wjeżdżać” z dydaktyką…
3. Wątek
przyjaciela Ady. Ten chłopiec jest nieco dziwny. Z fabuły wynika, że jest czymś
w rodzaju mechanicznej lalki. Czy to nawiązanie do postaci Alojzego z oryginalnej powieści Brzechwy? Jeśli tak, to
po co, skoro Alojzy – w przeciwieństwie do Alberta - jest bohaterem z gruntu negatywnym? Nie
rozumiem. Być może zostanie to wyjaśnione w planowanej drugiej części filmu.
4. Film
Kawulskiego serwuje nam popkulturową papkę. Czego tu nie ma! Trochę tu Harry’ego Pottera (nawet się pojawia
aluzja do mojego ulubionego zaklęcia Expecto
Patronum!), trochę Opowieści z Narnii,
trochę Avatara, trochę Netflixowych
seriali, gier komputerowych, a nawet… Titanica
(jest taka jedna scena na zamarzniętym jeziorze, a jakże! – z lodową krą w roli
głównej!). W rezultacie cierpi na tym to, co najważniejsze w opowieści
Brzechwy: baśniowość. A baśniowość zakłada kluczową rolę wyobraźni. Film nas
dosłownie zalewa obrazami, efektami specjalnymi, cytatami, aluzjami, kalkami
tego, co znane i lubiane, i pozostaje bardzo niewiele miejsca na – jak to mówi Ada
Niezgódka – „napisanie własnej bajki”. Szkoda…
5. Rola
Antoniny Litwiniak czyli filmowej Ady Niezgódki. Wybaczam twórcom, że wymyślili
sobie Adę zamiast Adasia. Rozumiem też motywy: wszędzie się wkrada modna
„herstoria” czyli promocja BOHATEREK. Trend nie ominął też bajek. Ale skoro
tak, i jeszcze do tego na tej postaci opiera się CAŁY film - bardziej niż na
Kleksie! - to niech ta dziewczyna tę rolę rzeczywiście ZAGRA, a nie przestoi,
przesiedzi, przepłacze i przesnuje! Główna bohaterka jest dla mnie całkowicie
bezbarwna, pozbawiona wyrazu, nie ma tego „pazura”, który by podkreślał jej
indywidualność. Nie chce mi się śledzić jej losów. Nie przekonuje mnie jej
historia. Myślę, że tutaj zawiniła reżyseria.
6. Choć
twórcy filmu zdecydowali się w całej opowieści najbardziej wyeksponować historię
księcia Mateusza, historię, która zawsze mnie poruszała, to tak naprawdę w
filmie jej… nie ma. Są jakieś humanoidalne wilki rodem z kina fantasy, które
mają świetne kostiumy, są dobrze zagrane przez aktorów i nawet – ciekawy pomysł!
– mówią własnym językiem przypominającym nieco „starszą mowę” elfów z Wiedźmina, ale nie ma królewskiego
pałacu, tragedii zdemolowanego przez wilki państwa i samej postaci księcia.
Tak, wiem, że to ten kolorowy, infantylny, trochę irytujący ptak, ale przez to
tragizm tej historii gdzieś się rozmywa…
7. Wreszcie
– ostatnia rzecz, dla mnie najważniejsza: przesłanie. Uczniowie Akademii z
Kleksem na czele nie WALCZĄ ze złem, które uosabiają wilkusy. Oni z nim
NEGOCJUJĄ. Każdy jest z natury dobry i to dobro da się z niego wydobyć.
Wystarczy pogadać. Wszystko i wszystkich da się ocalić. Nie będzie ofiar.
Czyżby? To w takim razie skąd się wzięła wojna w Ukrainie i Strefie Gazy?
Dlaczego tyle zła i wzajemnej nienawiści jest w naszym kraju? Dlaczego tyle zła
jest w rodzinach i najmłodsi odbiorcy Akademii
Pana Kleksa często sami tego doświadczają? W oryginalnej baśni Brzechwy jest
mądre, ponadczasowe przesłanie, że warto ocalić w sobie dziecko, ale jest także
PRAWDA. Nikt nie negocjuje ani z wilkołakami, ani z golarzem Filipem (którego w
nowej adaptacji nie ma, za to zapowiada go tytuł mającej wyjść za rok drugiej
części), a Pan Kleks bez wahania niszczy Alojzego – upiorną, mechaniczną lalkę,
która miała być dla Akademii „koniem trojańskim”. W Opowieściach z Narnii Aslan unicestwia Białą Czarownicę, w Harrym Potterze tytułowy bohater zabija Voldemorta.
Sam Jezus nie dyskutuje z Szatanem, lecz mówi ostro: „Idź precz!”, a w księdze
Apokalipsy jest wzmianka o wojnie w niebie i strąceniu Szatana i jego demonów… Od zła można się tylko odciąć i nie da się udawać,
że go nie ma.
Dobra baśń zawsze
zawiera prawdę: może czasem trudną, może nie zawsze przyjemną, ale taką, która
uczy czegoś bardzo ważnego. Akademia Pana Kleksa w oryginalnym dziele Brzechwy
zostaje jednak zniszczona. Do dziś jest mi z tego powodu smutno. Ale Adaś Niezgódka
wychodzi z niej jako inny człowiek. Ocalił w sobie dziecko czyli to, co
najczystsze i najpiękniejsze, i wraca z tym do „swojej” rzeczywistości.
W adaptacji Kawulskiego brakuje mi takiego właśnie
przesłania. A ten fałsz, plastikowy i różowy jak trawa na terenie nowej Akademii,
jest bardzo niebezpieczny. Mimo wszystko warto iść do kina - z dziećmi, młodzieżą,
dorosłymi albo samemu - a potem porozmawiać o tym filmie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz