Powiew
COOL – tury
„Pyk
– po bólu” czyli opowieść o stracie
(6 mm, reż. Mateusz Znaniecki, Beata
Dzianowicz i Piotr Lebek, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego, 2020)
Serial na ogół kojarzy
się z kilometrami odcinków i historią w rodzaju: „matka kuzynki jego
ciotecznego brata jest uwikłana w romans z przyrodnim bratem jego macochy,
który okazuje się jej zaginionym 30 lat temu ojcem”. W projekcie Teatru
Śląskiego zatytułowanym lakonicznie „6 mm” niczego takiego nie znajdziemy.
Odcinki są zaledwie trzy, i to kilkuminutowe. Nie ma żadnych skomplikowanych
powiązań rodzinno – uczuciowych ani wydumanej, doprowadzonej do absurdu sensacji.
Jest za to kameralność. Asceza w środkach wyrazu. I cisza. To właśnie sprawia,
że „6 mm” ma taką siłę rażenia.
Nazwałabym je raczej etiudami
filmowymi. Tym, co łączy te trzy opowieści, jest dziecko. Wymarzone.
Oczekiwane. Wytęsknione. Co z tego, że ma dopiero kilka tygodni i 6 milimetrów?
Że nawet jeszcze nie wiadomo, jakiej jest płci? Najważniejsze, że jest i że ma
swoich rodziców. Radość jednak trwa bardzo krótko, bo nagły krwotok – często
już kolejny – powoduje, że: Ktoś tutaj
był i był, / a potem nagle zniknął/ i uporczywie go nie ma – jak napisała
mistrzyni Wisława Szymborska w Kocie w
pustym mieszkaniu, jednym z najbardziej poruszających wierszy o śmierci,
jakie czytałam. Trzeba zdecydować, czy dziecko zostanie pochowane, czy poddane
utylizacji, bo w wypadku 6 milimetrów nie jest to oczywiste… Trzeba podpisać
jakiś papierek. Trzeba wyjść ze szpitala. Trzeba udawać, że nic się nie
wydarzyło. Nic? A co zrobić z tą pustką?
Miniserial opowiada o
trzech parach, choć dwie pierwsze, o tych samych imionach – Zbyszek i Barbara –
można by potraktować jako jedną. Przeżywają ból straty, tęsknotę (która w
jednym z odcinków popycha Barbarę do desperackiego kroku: porwania cudzego
dziecka), ale też coś, co nazwałabym cichym, milczącym porozumieniem. Ważne
jest to, że OBOJE przeżywają, a nie: KOBIETA przeżywa. W miniserialu ogromną
rolę odgrywa cierpienie ojca, nigdy nie wypowiedziane, niezrozumiane, takie, z
którym musi sobie radzić sam. I je na ogół po prostu tłumi, bo przecież
„chłopaki nie płaczą”.
Ale to, co mnie
najbardziej poruszyło - wręcz mną wstrząsnęło - to trzeci odcinek. Właściwie bez
fabuły. Jest piękny, słoneczny dzień. Dokładnie taki, jak wtedy, kiedy
bohaterka straciła dziecko. On i ona siedzą w sielankowej, letniej zieleni, tak
bardzo kontrastującej z tym, co niewypowiedziane, a co ich przytłacza.
Zaczynają rozmawiać. Dialog przypomina oczyszczenie. Jest bolesny, ale prowadzi
do uporządkowania przeszłości. „Ja usłyszałam wyrok, ja musiałam podpisać ten
papierek, ja musiałam zdecydować, czy go pochowamy, czy poddamy utylizacji. Ty
miałeś próbę…” – rzuca ona. „Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, nie byłoby
Leosi” – odpowiada on. Jest w tej rozmowie długo tłumiona, ale nareszcie
uwolniona rozpacz, jest wybaczenie, jest zrozumienie, jest pojednanie. Jest
miłość, która przecież „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim
pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma”. Bohaterowie trzeciego odcinka nie mają
imion, a w dialogu pojawiają się szczegóły dotyczące prywatnego życia aktorów.
To świadomy zabieg. Opowieść o Sześciu Milimetrach w tym właśnie momencie
wykracza poza zwykłe dzieło artystyczne, od którego można, a nawet trzeba się
zdystansować, jeśli się jest zawodowcem. Ostatni odcinek „6 mm” to spowiedź
Darka Chojnackiego i Agnieszki Radzikowskiej, małżeństwa aktorów z Teatru
Śląskiego i twórców serialu. Bardzo ich podziwiam i szanuję za tę odwagę i
szczerość. Za to, że zdecydowali się przeżyć ten ból jeszcze raz, razem z rodzicami,
którzy tak jak oni stracili dziecko. Kiedy udostępniłam „6 mm” na swoim
Facebooku, zaraz napisała do mnie koleżanka, która właśnie leży w szpitalu na
patologii ciąży i lekarze przygotowują ją na najgorsze. Powiedziała, że film
daje nadzieję i poczucie, że nie jest sama z tym, co przeżywa.
Temat poronień jest
pomijany w kulturze. No bo przecież co takiego się stało? „Jeszcze będziesz
miała dziecko”; „To się zdarza”; „ Nawet nie wiadomo było, czy to chłopiec, czy
dziewczynka”… Nie słyszałam o dobrym filmie czy książce na ten temat. A
przecież poronienie jest stratą dziecka. Małego człowieka, który miał już swoje
imię. I co z tego, że liczył sobie 6 milimetrów? To w takim razie od kiedy i od
jakiej długości można go nazwać człowiekiem? I gdzie w tym wszystkim jest
ojciec? Czy ktoś w ogóle pyta, co czuje i jak sobie radzi z doświadczeniem
utraty dziecka?
Bardzo polecam. Serial obowiązkowy
dla rodziców borykających się z utratą dziecka, ale także dla tych, którym się
wydaje, że aborcja to zwykły zabieg, jak wyrwanie zęba. Pyk – i po bólu. Otóż
nie. Bólu nie da się tak łatwo wyeliminować, jeśli „ ktoś tutaj był i był,/ a
potem nagle zniknął/ i uporczywie go nie ma”.
Odcinki dostępne nieodpłatnie na kanale YouTube Teatru Śląskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz