sobota, 5 września 2020


 

Powiew COOL – tury

„Pyk – po bólu” czyli opowieść o stracie

(6 mm, reż. Mateusz Znaniecki, Beata Dzianowicz i Piotr Lebek, Teatr Śląski im. S. Wyspiańskiego, 2020)

Serial na ogół kojarzy się z kilometrami odcinków i historią w rodzaju: „matka kuzynki jego ciotecznego brata jest uwikłana w romans z przyrodnim bratem jego macochy, który okazuje się jej zaginionym 30 lat temu ojcem”. W projekcie Teatru Śląskiego zatytułowanym lakonicznie „6 mm” niczego takiego nie znajdziemy. Odcinki są zaledwie trzy, i to kilkuminutowe. Nie ma żadnych skomplikowanych powiązań rodzinno – uczuciowych ani wydumanej, doprowadzonej do absurdu sensacji. Jest za to kameralność. Asceza w środkach wyrazu. I cisza. To właśnie sprawia, że „6 mm” ma taką siłę rażenia.

Nazwałabym je raczej etiudami filmowymi. Tym, co łączy te trzy opowieści, jest dziecko. Wymarzone. Oczekiwane. Wytęsknione. Co z tego, że ma dopiero kilka tygodni i 6 milimetrów? Że nawet jeszcze nie wiadomo, jakiej jest płci? Najważniejsze, że jest i że ma swoich rodziców. Radość jednak trwa bardzo krótko, bo nagły krwotok – często już kolejny – powoduje, że: Ktoś tutaj był i był, / a potem nagle zniknął/ i uporczywie go nie ma – jak napisała mistrzyni Wisława Szymborska w Kocie w pustym mieszkaniu, jednym z najbardziej poruszających wierszy o śmierci, jakie czytałam. Trzeba zdecydować, czy dziecko zostanie pochowane, czy poddane utylizacji, bo w wypadku 6 milimetrów nie jest to oczywiste… Trzeba podpisać jakiś papierek. Trzeba wyjść ze szpitala. Trzeba udawać, że nic się nie wydarzyło. Nic? A co zrobić z tą pustką?

Miniserial opowiada o trzech parach, choć dwie pierwsze, o tych samych imionach – Zbyszek i Barbara – można by potraktować jako jedną. Przeżywają ból straty, tęsknotę (która w jednym z odcinków popycha Barbarę do desperackiego kroku: porwania cudzego dziecka), ale też coś, co nazwałabym cichym, milczącym porozumieniem. Ważne jest to, że OBOJE przeżywają, a nie: KOBIETA przeżywa. W miniserialu ogromną rolę odgrywa cierpienie ojca, nigdy nie wypowiedziane, niezrozumiane, takie, z którym musi sobie radzić sam. I je na ogół po prostu tłumi, bo przecież „chłopaki nie płaczą”.

Ale to, co mnie najbardziej poruszyło - wręcz mną wstrząsnęło - to trzeci odcinek. Właściwie bez fabuły. Jest piękny, słoneczny dzień. Dokładnie taki, jak wtedy, kiedy bohaterka straciła dziecko. On i ona siedzą w sielankowej, letniej zieleni, tak bardzo kontrastującej z tym, co niewypowiedziane, a co ich przytłacza. Zaczynają rozmawiać. Dialog przypomina oczyszczenie. Jest bolesny, ale prowadzi do uporządkowania przeszłości. „Ja usłyszałam wyrok, ja musiałam podpisać ten papierek, ja musiałam zdecydować, czy go pochowamy, czy poddamy utylizacji. Ty miałeś próbę…” – rzuca ona. „Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, nie byłoby Leosi” – odpowiada on. Jest w tej rozmowie długo tłumiona, ale nareszcie uwolniona rozpacz, jest wybaczenie, jest zrozumienie, jest pojednanie. Jest miłość, która przecież „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma”. Bohaterowie trzeciego odcinka nie mają imion, a w dialogu pojawiają się szczegóły dotyczące prywatnego życia aktorów. To świadomy zabieg. Opowieść o Sześciu Milimetrach w tym właśnie momencie wykracza poza zwykłe dzieło artystyczne, od którego można, a nawet trzeba się zdystansować, jeśli się jest zawodowcem. Ostatni odcinek „6 mm” to spowiedź Darka Chojnackiego i Agnieszki Radzikowskiej, małżeństwa aktorów z Teatru Śląskiego i twórców serialu. Bardzo ich podziwiam i szanuję za tę odwagę i szczerość. Za to, że zdecydowali się przeżyć ten ból jeszcze raz, razem z rodzicami, którzy tak jak oni stracili dziecko. Kiedy udostępniłam „6 mm” na swoim Facebooku, zaraz napisała do mnie koleżanka, która właśnie leży w szpitalu na patologii ciąży i lekarze przygotowują ją na najgorsze. Powiedziała, że film daje nadzieję i poczucie, że nie jest sama z tym, co przeżywa.

Temat poronień jest pomijany w kulturze. No bo przecież co takiego się stało? „Jeszcze będziesz miała dziecko”; „To się zdarza”; „ Nawet nie wiadomo było, czy to chłopiec, czy dziewczynka”… Nie słyszałam o dobrym filmie czy książce na ten temat. A przecież poronienie jest stratą dziecka. Małego człowieka, który miał już swoje imię. I co z tego, że liczył sobie 6 milimetrów? To w takim razie od kiedy i od jakiej długości można go nazwać człowiekiem? I gdzie w tym wszystkim jest ojciec? Czy ktoś w ogóle pyta, co czuje i jak sobie radzi z doświadczeniem utraty dziecka?

Bardzo polecam. Serial obowiązkowy dla rodziców borykających się z utratą dziecka, ale także dla tych, którym się wydaje, że aborcja to zwykły zabieg, jak wyrwanie zęba. Pyk – i po bólu. Otóż nie. Bólu nie da się tak łatwo wyeliminować, jeśli „ ktoś tutaj był i był,/ a potem nagle zniknął/ i uporczywie go nie ma”.

Odcinki dostępne nieodpłatnie na kanale YouTube Teatru Śląskiego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz