poniedziałek, 28 września 2020


 

Mówienie prozą…

Taniec na polu minowym – o teatrze w czasie pandemii

Rośnie liczba zakażeń, nie tylko w Polsce, ale i w Europie. W mediach ponure prognozy o drugiej fali, o tym, czy nie powinno być kolejnego lockdownu, o tym, że TO może potrwać jeszcze 10 lat. Covid dotarł do mojej szkoły, na szczęście póki co „zatrzymał się” w gabinecie dyrektora, więc szkoły nie zamknięto, ale uczniów i nauczycieli gwałtownie ubyło. Trudno się dziwić.

Ból gardła wywołuje niepokój a gorączka – panikę. Lepiej nie kaszleć w miejscu publicznym. Czas upływa jak ponury marsz w rytm słów „reżim - dezynfekcja – maseczka – przyłbica – dystans – zakażenia – zgony.”

A w tym wszystkim nagle wyrasta teatr, w dodatku szkolny. Coś, co nie jest przecież artykułem pierwszej potrzeby. Coś prawie nieprzyzwoitego. Coś, co być może należałoby wstydliwie posprzątać jak się sprząta rozsypane klocki po dziecięcej zabawie i odłożyć na „lepsze czasy”.

Problem w tym, że nie ma czegoś takiego jak „lepsze czasy”. Jest tylko „tu i teraz”. Możemy tworzyć, nie poddawać się, walczyć o nadzieję jedynie w tym ciasnym, byle jakim, niechcianym „tu i teraz”.

Premiera musicalu „Miłość zmartwychwstała” grupy teatralnej Dzikie Koty, którą prowadzę w kłodzkim liceum, przypadła na taki właśnie niechciany moment: „tu i teraz” pandemii, niepewności, nerwowego napięcia niemal do ostatniej chwili, czy spektakl w ogóle się odbędzie, a potem czekania na wstrzymanym oddechu, czy wszyscy są zdrowi… Wcześniej pół roku przymusowej przerwy bez gwarancji powrotu do działania.

Ale udało się. Przedstawienie w kłodzkim Centrum Kultury Chrześcijańskiej przy parafii Podwyższenia Krzyża 19 września 2020 obejrzało ponad 150 widzów. Zdezynfekowanych, w maseczkach i w półtorametrowej odległości.

Są chwile, kiedy jestem wściekła na Pana Boga i pytam Go – po co? Gdybym wiedziała to wszystko, co wiem dzisiaj i co mi odbiera siły, to bym się nie zabierała za to gigantyczne przedsięwzięcie, nad którym morderczo pracowaliśmy pół roku, nawet w ferie zimowe. Po co ten musical ludziom stłamszonym przez pandemię?

Może właśnie po to. Bo są stłamszeni. Bo tęsknią za dobrymi wiadomościami. Bo w tej nowej rzeczywistości pachnącej płynem do dezynfekcji brakuje nadziei.

Bohaterka musicalu, bł. Julia Rodzińska – moja współsiostra z czasów okupacji – to właśnie patronka nadziei. Trudno sobie wyobrazić bardziej beznadziejne miejsce niż obóz koncentracyjny. Więzień tam był pozbawiony wszystkiego, łącznie z włosami, ubraniem i nazwiskiem. Wbijał tylko zdziczały wzrok w kromkę spleśniałego chleba i w parę drewniaków, które należały do jakiegoś innego szczęśliwca. Siostra Julia pokazała, że nawet w takim świecie jest coś więcej niż brudny materac i nicość, że jest możliwe ocalenie człowieczeństwa, że można kochać drugiego człowieka aż do ofiary z własnego życia. W dodatku kto jak kto, ale siostra Julia doskonale wiedziała, czym jest epidemia. Przecież poszła opiekować się zarażonymi tyfusem, upchniętymi w baraku o posępnej nazwie „umieralnia”. I umarła – ale po to, żeby żyć wiecznie.

Czy to nie jest zbyt poważny temat na musical? Dla muzyki, śpiewu i tańca nie ma zbyt poważnych tematów. Może właśnie taka forma przemawia do odbiorcy najmocniej, bo dotyka serca, a takiego właśnie dotknięcia serca potrzebujemy w czasach, gdy dotyk może być śmiercionośnym zagrożeniem. Może potrzebujemy radosnego podekscytowania przed przedstawieniem. Zamieszania przy przebieraniu kostiumów. Wspólnej pasji. Poczucia wspólnoty. Nadludzkiego wysiłku, który przynosi piękne owoce, bo wychodzimy z tego doświadczenia lepsi, bardziej wrażliwi, bliżsi sobie, tęskniący za Miłością, która ZMARTWYCHWSTAŁA.

Cieszy mnie zrozumienie rodziców, do których dzwoniłam, żeby zapytać o zgodę na udział ich dzieci w spektaklach pomimo trudnej sytuacji – oczywiście poza szkołą i po godzinach lekcyjnych, ponieważ w szkole aktualnie nie można prawie nic. Cieszy mnie Wiktor, który miał po premierze zrezygnować z dalszych przedstawień, ale podszedł do mnie i powiedział: „zostaję”. Cieszy mnie Marysia, która zamówiła moją powieść „Niebo w kolorze popiołu”, również o siostrze Julii, i pochwaliła się tym faktem na Messengerze. Kiedy wyraziłam swoje zdumienie, odpisała: „Nie mogłabym nie przeczytać Siostry książki o tematyce spektaklu, jaki wystawiamy”.

Teatr w czasie pandemii jest jak radosny taniec na polu minowym. Nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień i z czym się nam przyjdzie zmierzyć. Jak wszystko w tym dziwnym, pandemicznym „tu i teraz”. Jak spotkanie z bliską osobą, gest czułości, impreza rodzinna, wyjście do szkoły czy pracy. Jak życie. A przecież trzeba ŻYĆ. Nasza działalność to w tej chwili walka o każdy spektakl i sam fakt, że się coś odbyło, jest już sukcesem. Jeśli dochodzą do tego łzy wzruszenia w oczach widzów i owacje na stojąco, to chce się dalej, więcej i pomimo wszystko...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz