Powiew
COOL- tury
(1989. Pozytywny
mit, reż. Katarzyna Szyngiera, premiera w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim:19.11.
2022, premiera w Teatrze Słowackiego w Krakowie: 02. 12. 2022)
Po raz kolejny
przekonałam się, że Teatr Słowackiego ma coś ważnego do powiedzenia
współczesnemu odbiorcy. Że o coś w tym teatrze chodzi – poza tanią prowokacją i
dekonstrukcją klasyki literatury. Teatr mojej młodości, do którego uwielbiałam
chodzić w liceum, za dyrekcji Krzysztofa Głuchowskiego odżył i nabrał
artystycznego charakteru.
Powiedzieć, że 1989. Pozytywny mit to spektakl ważny i
wart obejrzenia to nic nie powiedzieć. Wychodzę z widowni z uczuciem niedosytu,
takim, wiecie: szkoda, że to już koniec, i z mnóstwem pytań, na które
niekoniecznie da się w sposób jednoznaczny odpowiedzieć, ale pozostają w
świadomości… Czym jest dla mnie wolność? Po której stronie bym była, gdyby przyszło
mi żyć w tamtych czasach? Czy w ogóle byłabym po jakiejś stronie, czy tak jak
moja rodzina, udawałabym, że to mnie nie dotyczy (to też jakiś wybór i łatwo go
osądzać, gdy samemu się miało kilka lat i nie pamięta się nawet tego słynnego
braku Teleranka…)? Czy potrafiłabym bronić tego, w co wierzę? Czy umiałabym w
tej walce współpracować z innymi ludźmi? I najważniejsza kwestia, która pada w
jednej z piosenek: „A jeśli się uda, to co?”.
Spektakl Katarzyny
Szyngiery to inspirowana broadwayowskim Hamiltonem
muzyczna opowieść o wydarzeniach, które doprowadziły do odzyskania przez nasz
kraj wolności w 1989 roku i upadku Bloku Wschodniego. Wszystko opowiedziane
językiem rapu (znakomita muzyka Andrzeja „Webbera” Mikosza!), dynamiczne, z
przyprawiającą o zawrót głowy choreografią i – wbrew siermiężnej rzeczywistości
PRL – pełne kolorów. Twórcom tego niezwykłego musicalu udało się zrealizować
spektakl o trudnych wydarzeniach z naszej historii najnowszej – strajkach,
internowaniach, pacyfikacjach, aresztowaniach, stanie wojennym – bez patosu i
ciężkiej martyrologii. Lekka forma – paradoksalnie – dodaje tej historii mocy i
dramatyzmu, ale nie przytłacza. Nie ma tutaj jakiegoś „Konrada” – cudownej
jednostki pełniącej rolę wybawiciela narodu. 1989 jest wielogłosem, w którym na pierwszy plan wybija się kilkoro
protagonistów solidarnościowej epopei: Lech Wałęsa z żoną Danutą, Władysław
Frasyniuk z żoną Krystyną i Jacek Kuroń z żoną Grażyną czyli swoją ukochaną
„Gajką”. Żaden z tych trzech panów nie jest „Konradem”. Są zwyczajni, słabi,
wrzuceni w historię jakby przez przypadek. I to jest właśnie w tym spektaklu
najciekawsze: ta demitologizacja – wbrew tytułowi. Czyni z bohaterów ludzi, a
nie pomniki. Jednak najbardziej poruszyły mnie postacie kobiece: Danka, Krysia
i Gajka, brawurowo zagrane i zaśpiewane przez Karolinę Kazoń, Katarzynę
Zawiślak – Dolny i Magdalenę Osińską. Bohaterki
kolejek, zdobywania spod lady mięsa na święta i zmagań z milicją, walącą do
drzwi mieszkania w środku nocy, samotnością i wódką na pocieszenie. Musical o
wolności jest opowiedziany właśnie z perspektywy kobiet: drugoplanowych aktorek
tego wielkiego dramatu, może nawet ważniejszych od mężczyzn, bo to one musiały
chronić dzieci przed groźbą wywózki do domu dziecka, kiedy ojca po raz kolejny
zabrali, one musiały tym dzieciom tłumaczyć, gdzie się podział tatuś, one
zostawały same ze swoim permanentnym brakiem poczucia bezpieczeństwa i troską o
sprawy materialne rodziny, one czasem psychicznie nie dawały rady… No i im
także się zdarzało wyjechać pod przymusem do „ośrodka wypoczynkowego”, gdzie
mogły się nabawić śmiertelnej choroby.
Najmocniejsze tutaj są
moim zdaniem dwie sceny: odebranie Pokojowej Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy
przez Dankę i śmierć Gajki. To jest kwintesencja tego wstrząsającego her-
story. Kiedy zgasły reflektory i zapaliło się na widowni górne światło
zwiastujące przerwę, zastanawiałam się, dlaczego – na Boga! - nie opuścili
kurtyny Siemiradzkiego, tej ikony teatru. Zawsze przecież opuszczali. To już
był rytuał. Zrozumiałam właśnie przy tym „Noblu”. Na scenie pojawia się para
„konferansjerów” i Danka w peerelowskiej bluzce i spódnicy, zagubiona,
niepewna, zmuszona do odgrywania roli, której nie chce odgrywać. I wtedy
właśnie powoli opada słynna kurtyna. Danka nabiera odwagi, podnosi głowę, śpiewa
song o tym, że odbiera tego Nobla w imieniu tych wszystkich kobiet, które razem
z facetami były w Stoczni, a teraz, jak ona, są na drugim planie. Ze wzrokiem
wycelowanym w publiczność mówi, że może mamy na sobie suknie, za które ona
mogłaby przez miesiąc wyżywić rodzinę, ale czy którakolwiek z nas walczyła o
zmienianie świata? To pytanie dotknęło także mnie. Czy walczyłam, czy walczę o
zmienianie świata? Jeśli tak, to co to za walka i jak ją rozumiem?
No i Gajka. Pierwsza,
ukochana żona Kuronia zmarła w szpitalu w Łodzi w listopadzie 1982 roku z
powodu zwłóknienia płuc. Problemy z płucami zaczęły się już w czasie
internowania. Lekarze zbagatelizowali chorobę. Zaniedbania były tak duże, że
nie dało się jej uratować. Kuroń dostał przepustkę (był w tym czasie w
więzieniu), żeby się móc z nią spotkać. Byłam ciekawa, w jaki sposób reżyserka
opowie o ich pożegnaniu w szpitalu na oddziale intensywnej terapii, gdzie
leżała Gajka. W spektaklu nie ma żadnych elementów scenografii czy kostiumu,
które by sugerowały, że chodzi o szpital. Jacek i Gajka padają sobie w ramiona.
Gajka gada jak najęta: że niedługo wyjdzie, że kupi sobie w końcu tę niebieską sukienkę,
że upiecze Jackowi coś ekstra… i nagle gaśnie światło, trochę tak, jakby się
zrobiło zwarcie. Gajka znika. Zostaje sam Jacek z… lodówką, w której znajduje
kawałek mięsa. Ogrywa ten rekwizyt tak, jakby to było jego zranione, nagle
osamotnione serce… Sytuacja nawiązuje do faktu, że Gajka przed pójściem do
szpitala naprawdę zdążyła zdobyć kawałek cielęciny i zostawić mężowi w
zamrażarce…
1989
to opowieść właśnie o takim prostym bohaterstwie: lodówek pełnych niemożliwego
do zdobycia jedzenia, które jest jak wyznanie miłości. Niezgody na porzucenie „dla
sprawy” (przejmujący song trzech bohaterek: „Nie idź tam! Zostań ze mną!”), odbierania
nie swojego „Nobla” w imieniu tych wszystkich bezimiennych wojowniczek, które
musiały być twarde, silne, opiekuńcze, ratujące cały swój domowy świat,
wspierające mężczyzn i czasem… pękały.
Byłoby jednak głęboko
niesprawiedliwe pominąć tu cały zespół, który jest w spektaklu Szyngiery jak
jeden organizm, doskonale zsynchronizowany we wspólnym rytmie, ruchu i wokalu. Wokaliści
i tancerze pulsują energią jak wielkie bijące serce narodu, który krzyczy: „Nie
zostawiamy w tyle swoich ludzi!”. Ten tłum naprawdę robi wielkie „bum” jak w
refrenie jednej z piosenek. Warto tutaj wspomnieć o mocnych, wyrazistych
kreacjach męskich: Generała Jaruzelskiego w wykonaniu Rafała Dziwisza oraz Jacka
Kuronia w interpretacji Marcina Czarnika. Pierwszy uwodzi songiem, w którym
zaprasza dziewczynę do kina, rzecz jasna do kina Moskwa na słynny Czas Apokalipsy. Dziewczyną jest oczywiście
Polska. Rafał Dziwisz ma odważny, głęboki głos, którym po prostu hipnotyzuje!
Drugi, Czarnik, jest czuły, pogubiony,
rozchwiany wewnętrznie, z przejmującym, dramatycznym wokalem, który miałam już okazję
słyszeć w Teatrze TVP w Królu Edypie
Jacka Raginisa. Ale urzekli mnie również Antek Sztaba jako Aleksander Kwaśniewski
i Wojciech Dolatowski jako Alfred Miodowicz. Solówka Kwaśniewskiego
zachęcającego do zaufania jego politycznym propozycjom oraz popis Miodowicza w
telewizyjnym pojedynku z Wałęsą to prawdziwe mistrzostwo świata! Oprócz tego
chłopcy tworzyli chór stoczniowców i rewelacyjne „wrony” – Ericha Honeckera i
Nicolae Ceauşescu - które spuściły się na scenę po linie i „krakały” w
fantastycznej polifonii nad coraz bardziej bezradnym Jaruzelskim. Jestem pełna
podziwu dla tych bardzo młodych aktorów, tak pełnych ekspresji i elastyczności.
Tych twarzy nie da się zapomnieć!
Czy spektakl Katarzyny
Szyngiery to rzeczywiście „pozytywny mit”, a więc lekka, łatwa i przyjemna
operetka o odzyskaniu wolności? Niezupełnie. Jedna z ostatnich scen musicalu to
symboliczne „wesele”, na którym w rytmie disco polo bawią się wszyscy, zarówno
komunistyczni prominenci, jak ci, którzy za chwilę zmienią świat, i nawet nie
zauważają, że wśród nich tańcuje najprawdziwszy Chochoł. Z sufitu sypie się karnawałowe konfetti, a
Jacek Kuroń śpiewa gorzki song nawiązujący do twórczości swojego imiennika
Jacka Kaczmarskiego: czy teraz będzie tak jak w piosence o murach, której nikt
nie dosłuchał do końca? Czy mury naprawdę runą, czy będą znowu rosły?
Wyszłam z teatru
poruszona, pełna pytań i niepokojów, ale też nadziei. To jest kawał dobrego
teatru, nasyconego treścią, oddziałującego na emocje i wyobraźnię widza. Teatru,
jakiego szukam i coraz rzadziej udaje mi się znaleźć…
Jeśli miałabym jakieś „ale”
to tylko jedno, ale dla mnie bardzo ważne: w tej Solidarnościowej opowieści nie
ma ani słowa o Kościele. Zupełnie, jakby nie było prymasa Wyszyńskiego, księdza Jerzego Popiełuszki czy Jana Pawła II
i jego słynnych słów: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. TEJ ziemi”.
A przecież Kościół – bez względu na to, co o nim myślą twórcy spektaklu i w
ogóle większość twórców współczesnej kultury, a nawet większość społeczeństwa -
zajmował się rozdawaniem zagranicznych darów potrzebującym, pomocą internowanym,
dodawał otuchy wszystkim Gajkom, Kryśkom i Dankom, i nadziei ich walczącym
mężom… To właśnie w kościołach organizowano wieczory poezji i koncerty, na które
nie było miejsca w oficjalnej polityce kulturalnej państwa. Dlaczego więc to
milczenie? Nie rozumiem. Czy w głównym nurcie polskiej kultury naprawdę musi
być tak, że o Kościele albo źle, albo wcale?
Tym pytaniem zakończę.
A 1989. Pozytywny mit bardzo polecam.
Potrzebujemy mitów, żeby poradzić sobie ze skomplikowaną rzeczywistością.
PS. Wzruszyło mnie, że w czasie spektaklu dyrektor Głuchowski przez długą chwilę stał nieruchomo i z uwagą obserwował to, co się dzieje na scenie. Nie był w pracy. Był po prostu ze swoimi aktorami.
Fot. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
Link do teledysku promującego spektakl:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz