sobota, 15 czerwca 2024


 

Powiew COOL – tury

                                                          Chochoł się wykrwawia

(Wesele, reż. Maja Kleczewska, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 16 i 17 marca 2024)

 

W moim mieście grają aktualnie aż trzy inscenizacje najbardziej popularnego dramatu Stanisława Wyspiańskiego. Poza spektaklem Mai Kleczewskiej - Wesele figuruje
w repertuarze Teatru Stu (reż. Krzysztof Jasiński) oraz w Narodowym Starym Teatrze (reż. Jan Klata). Widziałam wszystkie, a także niejedno w swoim życiu gdzie indziej – ba! – sama zrobiłam Wesele z młodzieżą i nawet zdobyliśmy główną nagrodę na ogólnopolskim festiwalu teatrów amatorskich.

Co można nowego przekazać poprzez opowieść Wyspiańskiego o najsłynniejszym weselu
w dziejach polskiej kultury? Wiadomo, że wszyscy ze wszystkimi pili, flirtowali, a potem romansowali po kątach, co bynajmniej nie wyeliminowało społecznych podziałów wśród gości, że dużo gadali, a nic nie robili, że pod wpływem alkoholu, a może także innych substancji psychoaktywnych, w drugim akcie mieli zwidy obowiązkowo nawiązujące do narodowych kompleksów, traum i mitologii, że Jasiek zgubił złoty róg, a Chochoł zaprzągł wszystkich do psychodelicznego tańca, który być może trwa aż do dzisiaj…

Maja Kleczewska nie sili się na oryginalność. Wydobywa z tekstu mistrza uniwersalną prawdę: o tęsknocie za miłością w tłumie samotników, o naszych narodowych podziałach, których się nie da zlikwidować w jeden suto zakrapiany alkoholem wieczór, o koszmarach
z przeszłości dręczących naszą zbiorową wyobraźnię (zabory, rabacja galicyjska, druga wojna światowa, ludobójstwa, mordowanie Żydów – wstrząsająca scena z widmami i Rycerzem Czarnym w nieokreślonym mundurze, niekoniecznie hitlerowca, ale też niekoniecznie polskiego żołnierza! – gwałty i poniżanie kobiet), wreszcie – o tym najstraszniejszym widmie rzucającym cień na to nasze zbiorowe „wesele”, prywatne wojenki, spory i rozgrywki polityczne, kolekcjonowanie lajków, tańce, hulanki, swawolę: widmo nadciągającej wojny…

Nie ma tutaj jasnego przekazu, kto ma rację i po czyjej stronie są twórcy spektaklu. W finale pojawia się Chochoł umierający w konwulsjach, z wykrwawienia (rewelacyjna Kaya Kołodziejczyk, autorka wspaniałej choreografii!). A to Polska właśnie.

Wychodzę z teatru z mętlikiem w głowie, niepokojem, tysiącem pytań… Czy poturbowana
i zakrwawiona Rachel została zgwałcona czy urodziła? Jeśli ktoś ją skrzywdził, to był to Poeta, czy jacyś oprawcy? Jeśli Poeta, to dlaczego w ostatnim dialogu z Rachel (uwielbiam!), kiedy już wiadomo, że jest po wszystkim, Poeta płacze jak dziecko, choć przecież Rachel odbija się od niego jak piłeczka, jak gdyby był między nimi niewidzialny mur? Czy mocny, wprawiający widza w osłupienie finał, w którym wpatrzeni w płonące domy weselnicy odchodzą powoli po podeście, przez środek widowni, drogą przeznaczoną wcześniej jedynie dla widm, to ostrzeżenie przed wojną światową, aluzja do wojny w Ukrainie czy obraz KAŻDEJ zagłady?

Nie ma jednoznacznych odpowiedzi i to jest właśnie siłą tego spektaklu. Mamy wyjść z teatru z niepokojem. Mamy pytać samych siebie, czego się najbardziej boimy. Czy będąc na weselu w bronowickiej chacie potrafilibyśmy rozmawiać ze wszystkimi gośćmi, bez robienia różnic
i szufladkowania? Czy warto porywać tłumy do „czynu” i na czym to ma konkretnie polegać? Czy można uniknąć pokazanego w spektaklu apokaliptycznego finału, a jeśli tak, to co możemy robić poza piciem, flirtowaniem i spaniem?

W spektaklu Kleczewskiej, podobnie jak w dramacie Wyspiańskiego, przeszłość przeplata się z teraźniejszością i mroczną, zagadkową przyszłością, jawa ze snem, izba realna z izbą „metafizyczną” (świetnie to zostało pokazane za pomocą prostej, rozsuwanej scenografii Małgorzaty Szczęśniak, kontrastujących kolorów ścian i znakomitych kostiumów Konrada Parola oraz świateł!), postacie realistyczne z fantastycznymi. U Kleczewskiej jest trochę jak w ekranizacji Wesela Andrzeja Wajdy. Interakcje między bohaterami nie dokonują się
w jakiejś drugiej izbie, gdzie poszczególne postacie wpadają, żeby złapać oddech między jednym a drugim tańcem,  lecz – w dużej części – mimochodem, podczas zabawy. Widma mieszają się z gośćmi, nawet siedzą przy stole i konsumują najprawdziwsze jedzenie! Zawsze taki realizm przeszkadzał mi w teatrze, bo lubię umowność, skróty myślowe, przestrzeń dla wyobraźni.  W tym wypadku ma sens.

Wychodzę z teatru nieco zmęczona, bo brak przerwy w prawie trzygodzinnym spektaklu dał mi się we znaki i trochę dłużyła mi się druga część, w której opadło tempo. Ale wychodzę także wstrząśnięta. Warto było. Choćby dla sceny finałowej, która mnie sparaliżowała.
Cały czas powraca do mnie obraz wijącego się w konwulsjach Chochoła, zahipnotyzowanych weselników sunących przez zamontowany na środku widowni podest, jakby oni też zamienili się w widma, i ta projekcja multimedialna przedstawiająca płonące miasto… Słyszę towarzyszącą tej scenie niepokojącą muzykę Cezarego Duchnowskiego, z pobrzmiewającymi syrenami…

Mam także w pamięci kilka wybitnych ról, które zostaną ze mną na długo, bo zapadły głęboko w serce…

Wernyhora w wykonaniu ukraińskiej aktorki Anny Syrbu: zanim wejdzie na scenę, słyszymy jej przejmującą wokalizę po ukraińsku. Nie rozumiałam słów, ale rozumiałam emocje: tęsknotę za ojczyzną, smutek, złość i przerażenie spowodowane aktualną wojną. Tekst o rozpuszczeniu wici i zwoływaniu ludu mówi bardzo intymnie, ale dobitnie, bez patosu. Ubrana jest w prosty czarny płaszcz i spodnie przypominające spodnie od munduru. Wernyhora Anny Syrbu nie jest legendarnym dziadem, wędrownym śpiewakiem
z romantycznych ballad. To naznaczona przez wojnę kobieta. Może straciła na froncie męża, może syna, może sama była w ogniu walk, może zniszczyli jej dom… Byłam w Ukrainie zaledwie dwa miesiące, ale zdążyłam zobaczyć Pole Marsowe na lwowskim Cmentarzu Łyczakowskim. Setki grobów żołnierzy, którzy zginęli w ciągu ostatnich dwóch lat. Niektórzy bardzo młodzi. Przy grobach płaczące kobiety w czerni, niektóre z małymi dziećmi… Śpiew Anny Syrbu przywołał tamten obraz. Jak się wyraziła o swojej roli sama aktorka: Wernyhora jest wieszczem, którego nikt nie słyszy.  

Pozostałe Widma: przerażający, groteskowy, Stańczyk (w tej roli sam dyrektor teatru), Hetman Rafała Dziwisza, Widmo Adama Wietrzyńskiego, Rycerz Czarny Tomasza Wysockiego wraz ze swoimi milczącymi ofiarami: grupą Żydów, których za chwilę ustawi pod ścianą i rozstrzela…

Rachel Agnieszki Przepiórskiej. To właściwie także widmo: zamordowanych podczas Zagłady i po wojnie Żydówek, a może wszystkich bezbronnych, skrzywdzonych kobiet w historii i aktualnie. Kobiet, którym w wyniku wojen, rewolucji i totalitaryzmów odbierano godność, tożsamość, bliskich, domy… Rachel przypomina tutaj Kasandrę na chwilę przed katastrofą. Owładnięta przez dar prorokowania woła coś w języku jidysz, ale nikt jej nie słucha, nikt nie próbuje zrozumieć, nikt o nic nie pyta. Korowód się zatrzymuje na krótką chwilę jak zepsuty mechanizm, goście są w konsternacji jak podczas wejścia Rollisonowej na bal u Senatora, ale szybko wszystko wraca do normy. Zabawa trwa. Brakuje mi trochę w tej postaci zróżnicowania, innych, bardziej subtelnych odcieni, momentów czułości
i delikatności. Wtedy „efekt Kasandry” byłby silniejszy, oparty na kontraście. Ale i tak Agnieszka Przepiórska skradła mi serce. To, co tutaj zaproponowała, bardzo konsekwentnie wpisuje się w apokaliptyczną koncepcję spektaklu.

Radczyni Lidii Bogaczówny. Aktorka w tej, wydawałoby się, niewielkiej roli zamyka barwną opowieść o mieszczance, która nie może pogodzić się z faktem, że jej ukochany siostrzeniec postanowił ożenić się z chłopką. Pojawia się na weselu w zjawiskowej bieli, wyróżniającej się wśród gości, i w bajecznym kapeluszu z ogromnym rondem. Aż się chce powiedzieć komplement, którego aktorki nie znoszą: „Ślicznie wyglądałaś na scenie!”, ale ten wygląd tutaj jest uzasadniony i znakomicie ograny przez aktorkę! Każda budowana przez Bogaczównę sytuacja, zarówno na pierwszym, jak na drugim planie, jest niesamowicie plastyczna, czytelna i zabawna: kiedy jeden z chłopskich weselników podaje jej rękę, a ona potem długo wyciera sobie z obrzydzeniem dłonie, kiedy kurczowo trzyma swój nieodłączny kapelusz, jakby się bała, że bez tego elementu garderoby jest nikim, kiedy z przesadną dobitnością mówi: „Ja z Krakowa”.

Skoro już o kolorach mowa, to wyróżnia się także Maryna (Agnieszka Judycka – Cappucino) w oszałamiającej, czerwonej sukni, nie pasującej do młodej panny na wydaniu, jaką była
w 1901 roku Maria Pareńska. Ta czerwień tutaj to coś więcej niż kolor: to ogień, namiętność, pasja, tęsknota za miłością, w jaką wyposażyła swoją postać aktorka. W scenie flirtu z Poetą (Mateuszem Janickim) dominuje właśnie partnerka. Krwista czerwień jest jednak tutaj dla mnie także zapowiedzią tragicznego losu, jaki spotkał Pareńską w 1941 roku. Została rozstrzelana we Lwowie przez gestapo.

Nie sposób tutaj pominąć młodych aktorów: Jaśka (Adama Wietrzyńskiego), Kaspra (Wojciecha Dolatowskiego), Kaśki (Karoliny Kamińskiej), Zosi (Julii Latosińskiej), Haneczki (Aliny Szczegielniak) – dynamicznych, barwnych, pełnych młodzieńczej energii. Każda
z tych postaci ma swój niepowtarzalny charakter, świetnie się dopełniają i kontrastują, ich po prostu widać na scenie! A stupor Jaśka w finale, gdy siedzi nieruchomo wpatrzony
w umierającego Chochoła – Polskę to mistrzostwo świata!

Wreszcie last but not least: postać, która mnie najbardziej poruszyła – Isia w wykonaniu Bożeny Adamek. W spektaklu Kleczewskiej jest staruszką z demencją. Kruchą, bezbronną, przypominającą dziecko… Isia w tej interpretacji to nie mała córka Gospodyni, lecz jej… matka.  Aktorka potraktowała swoją postać z czułością, zaopiekowała się nią, tak, jak sceniczni partnerzy jej postacią. Isia to – podobnie jak Wernyhora - prorokini, której nikt nie słucha. W hałasie Wesela łatwo pominąć cichy głos kogoś, kto już jest poza głównym nurtem wydarzeń. W czasach, kiedy zanika wielopokoleniowość w rodzinach i bliskie relacje,
a w społeczeństwach przybywa starszych, samotnych ludzi, zepchniętych na margines, oddawanych do domów opieki, którymi nie ma się kto zająć, taka koncepcja postaci jest bardzo mocnym i wymownym przekazem.

Nie wszystkich wymienię, ale tak naprawdę wszyscy stworzyli w tym spektaklu kreacje: cały zespół jest jak jeden, pulsujący energią organizm.

Podsumowując: w Teatrze Słowackiego powstało kolejne arcydzieło, które można scharakteryzować cytatem z dramatu: „To, co było, może przyjść.” Cieszę się, że Maja Kleczewska stworzyła świetny spektakl z szacunkiem do tekstu, bez udziwnień, publicystycznych „dopisków”, wydobywając jego wielkość i złożone, boleśnie aktualne przesłanie.

Czy Chochoł się wykrwawi na naszych oczach? Jeszcze nie jest za późno.

Zdjęcia pochodzą z materiałów teatru.