Powiew COOL-tury
Nikt
stąd nie wyjdzie żywy
(Triumf serca, reż. Anthony d’Ambrosio, premiera: 12 września 2025)
Triumf serca brzmi ciężko. Miałam problem z zapamiętaniem: coś z
sercem? Coś z triumfem? Skąd ten tytuł, zrozumiałam w czasie seansu, gdy Karl
Fritzsch, zastępca komendanta KL Auschwitz, słucha muzyki z propagandowego
filmu Leni Riefenstahl Triumf woli.
To ma jednak sens – pomyślałam. Wola pozbawiona „serca” - czyli miłości – staje
się czystą kalkulacją. Jak zarządzać materiałem ludzkim, żeby go maksymalnie
wykorzystać do prac na rzecz rozwoju III Rzeszy, a potem sprawnie zlikwidować i
jeszcze wszystko, co się da, poddać recyklingowi, bo przecież ubrania, złote
zęby, włosy, a nawet skóra nie może się zmarnować? Wola pozbawiona serca jest
zdolna jedynie do triumfu zła – upiornego, zimnego, wysterylizowanego z
jakichkolwiek ludzkich odruchów.
A
serce pozbawione woli? Grozi tanią, krótkotrwałą emocjonalnością. Prawdziwa miłość
jest przecież konsekwencją wyboru.
„Triumf
serca” łączy miłość – wartość nadrzędną, stojącą ponad wszelką kalkulacją, a
nawet ponad naturalnym instynktem samozachowawczym – ze świadomą decyzją o
oddaniu życia za drugiego człowieka.
Jednak
z marketingowego punktu widzenia nie brzmi to dobrze. Gdyby to ode mnie
zależało, dałabym tej opowieści tytuł Nikt
stąd nie wyjdzie żywy.
Film
Anthony’ego d’Ambrosio nie jest klasyczną biografią św. Maksymiliana Marii
Kolbego. Zakonnika poznajemy w chwili tragicznego apelu w Auschwitz. Jest koniec
lipca 1941. Wojna trwa dopiero dwa lata. KL Auschwitz nie jest jeszcze fabryką
śmierci. Trafiają tam głównie Polacy, więźniowie kryminalni i polityczni (przy czym
„polityczny” w rozumieniu nazistów oznacza tyle co ksiądz, zakonnik, lekarz,
nauczyciel, profesor uniwersytecki, każdy, kto w jakikolwiek sposób kształtuje
tożsamość narodową). Nie ma jeszcze masowych transportów Żydów z różnych części
Europy. Pierwsza komora gazowa zacznie działać miesiąc później. Więźniów się rozstrzeliwuje,
wiesza, daje na pożarcie specjalnie wyszkolonym psom, wstrzykuje im truciznę
albo – w szczególnych przypadkach, żeby dać nauczkę innym – trzyma bez jedzenia
i wody w głodowym bunkrze aż do śmierci. I to jest właśnie ten szczególny
przypadek.
Z
obozu uciekł więzień – Zygmunt Pilawski. Ustawiono wszystkich na wielogodzinnym
apelu, który sam w sobie był torturą, a potem zastępca komendanta zastosował
okrutną karę odpowiedzialności zbiorowej – dziesiątkowanie. Padło na Franciszka
Gajowniczka, który krzyczał, że ma żonę i dzieci. I wtedy właśnie wystąpił z
szeregu ojciec Maksymilian Kolbe. Znamy tę historię.
Ucieczki
z Auschwitz zdarzały się rzadko: na tak desperacki krok decydował się jeden na
czterystu więźniów. Właśnie ze względu na to dziesiątkowanie. Wolność takiego
„szczęśliwca” była okupiona śmiercią dziesięciu kolegów. Na tym aspekcie koncentruje
się Krzysztof Zanussi w genialnym filmie Życie
za życie. Maksymilian Kolbe, który gorąco polecam! D’Ambrosio w Triumfie serca wybrał inny wątek:
powolne umieranie więźniów, w tym Maksymiliana, w celi śmierci. Pojawiają się
sny i retrospekcje, strzępki biografii bohaterów, oskarżenia Boga, modlitwa,
która daje siłę, nagłe decyzje o spowiedzi po latach, wstrząsająca scena
rozrywania na kawałki szczura i dzielenia jego mięsa między głodujących
skazańców i łapania przez kraty małego okna kropli deszczu… Dla kontrastu
przenosimy się do willi Fritzscha, który – jak każdy wysoko postawiony nazista
– jest, przynajmniej z pozoru, wzorowym mężem i ojcem (polecam przy tej okazji Chłopca w pasiastej piżamie Marka
Hermana i Strefę interesów Jonathana
Glazara, bo chyba nikt lepiej nie oddał tego „drugiego planu” za drutami…). Nie
przeszkadza mu to jednak zdzielić małego synka po pysku, tylko dlatego, że
chłopiec zagrał na fortepianie zasłyszaną zza ogrodzenia obozu Rotę…
Fritzsch
(Christopher Sherwood) ma obsesję na punkcie Kolbego. Chce go zniszczyć – nie
tyle fizycznie, co psychicznie. Zakonnik jest jego wyzwaniem, wyrzutem
sumienia, porażką. Tak, jak Zanussi koncentruje się na więźniu, który uciekł,
tak D’Ambrosio postanawia opowiedzieć historię tych, którzy zostali i muszą
umrzeć – nawet, gdy uciekinier się znajdzie. Dla kaprysu. Dla zasady. Dla
pokazania władzy „panów”. Dla zagłuszenia wyrzutów sumienia. Z celi śmierci nikt
nie może wyjść żywy, chyba że… Właśnie: chyba że co? Czym jest bycie żywym? Czy
chodzi tylko o fizyczne przetrwanie? Kolbe pokazuje, że w tej grze chodzi o
wiele więcej: o nadzieję, którą można zachować nawet w największym piekle na
ziemi, o wartości, których nikt nie jest w stanie nam odebrać, jeśli sami na to
nie pozwolimy, o godność, wreszcie o najważniejsze – o miłość. Bohater filmu Triumf serca ocala miłość nie tylko w
sobie, ale także pomaga ją ocalić współwięźniom. „Tylko miłość jest twórcza” – powiedział
kiedyś Maksymilian Kolbe.
Takie
filmy w zalewie bezwartościowej, postmodernistycznej papki są na wagę złota. Poznajemy
bohatera, który wychodzi z szeregu – i dosłownie, i w przenośni. Pokazuje, że
nawet tam, gdzie zapomniano, czym jest człowieczeństwo, można pozostać
człowiekiem, czyli wyjść z celi śmierci ŻYWYM. Z filmu się dowiadujemy, że
zanim dokonano tej sadystycznej egzekucji na Kolbem i jego towarzyszach,
głodówkę odbyło (i oczywiście jej nie przeżyło) innych dziesięciu więźniów.
Wynoszono z bunkra pogryzione zwłoki. Jedli siebie nawzajem… Towarzysze ojca
Maksymiliana niczego takiego nie robią.
Byłoby
jednak nieuczciwe, gdybym tutaj napisała, że Triumf serca jest artystycznym odkryciem. Niestety, reżyser i
scenarzysta (w jednym) zakłada, że widzowie są nierozgarnięci i trzeba im
łopatologicznie wytłumaczyć wielkość ofiary Kolbego, bezduszność nazistów, motywy
decyzji podejmowanych przez Fritzscha. Do tego mamy w filmie cały „kościółkowy”
sztafaż, który zawsze mnie zniechęcał do tego typu produkcji: para zakochanych
musi koniecznie biegać po zalanej słońcem łące i trzymać się za rączki jak
dzieci w przedszkolu, bo w filmie katolickim nie wypada zbyt mocno pokazać
ludzkich namiętności. Towarzysze Kolbego muszą się koniecznie nawrócić i
wyspowiadać. Skoro wiemy, że Kolbe w dzieciństwie miał wizję Matki Bożej, która
mu pokazała dwie korony: białą (czystość) i czerwoną (męczeństwo), to
oczywiście Maryja musi się regularnie przewijać przez akcję filmu. Snuje się na
przemian po celi śmierci i w gęstym lesie, odziana w czarną suknię lub spowita ślubną
bielą. Jezus w cierniowej koronie też się pojawia na pół sekundy. No i wąż,
symbol Szatana: najprawdziwszy pyton ocierający się o dłonie Marcina Kwaśnego
(dla aktora to była, jak sam się przyznał, najtrudniejsza scena podczas pracy
nad rolą Kolbego; cóż, trudno się dziwić…).
Jeśli
reżyser decyduje się na opowiedzenie historii w klaustrofobicznej scenerii celi
śmierci, to musi w tym miejscu kipieć od różnorodnych emocji. Do bunkra trafiło
dziesięciu skazańców: cóż za potencjał dla aktorów do zagrania różnych stanów
ducha, postaw, zachowań, charakterów! Jaka okazja, żeby nadać tym postaciom
imiona i twarze! Każdy z tych więźniów powinien mieć swoją barwę,
„temperaturę”, opowieść. Przydałoby się więcej retrospekcji z ich życia przed
obozem. Tymczasem atmosfera w bunkrze jest letnia, tempo i dynamika jednostajne.
Nie mam szansy utożsamić się z bohaterami, współczuć im, poczuć ich dramatu…
Tutaj już zawinili nie tyle aktorzy (sami w sobie dobrzy), ile Anthony
d’Ambrosio: autor scenariusza i reżyser.
Marcin
Kwaśny przyznał się w wywiadzie dla Radia Warszawa, że przygotowując się do
roli Kolbego był w stanie łaski uświęcającej, a podczas pracy nad filmem cała
ekipa codziennie się modliła lub (jeśli ktoś był niewierzący) medytowała. Z
jednej strony: piękne świadectwo, z drugiej jednak… przypomina mi się anegdota
o miernym malarzu Janie Styce, któremu przyśnił się Pan Bóg i rzekł: „Styka, ty
mnie nie maluj na klęczkach. Ty mnie maluj dobrze”.
Tutaj
troszkę za dużo tych „klęczek”…
Szkoda.
Potrzebujemy takich opowieści i takich bohaterów jak święty Maksymilian Maria
Kolbe. Nie dlatego, że został ogłoszony świętym, ale dlatego, że w nieludzkim
świecie potrafił się zachować jak człowiek. Jest to bardzo mocne przesłanie w
czasie, gdy Izraelczycy skazują na śmierć głodową niewinnych ludzi w Strefie
Gazy, jakby nie pamiętali Holokaustu, a Rosjanie bez litości mordują takich
samych niewinnych ludzi w Ukrainie. Nie trzeba być katolikiem, żeby to rozumieć.
Tak
więc mimo wszystko warto zobaczyć Triumf
serca i zapytać samego siebie: czy jest we mnie życie, czy tylko wegetuję w
swojej osobistej „celi śmierci”? A o wartości artystycznej filmu niech każdy
zdecyduje sam.
Link do zwiastuna:
https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/Triumf+serca+Zwiastun+nr+1+polski-71993
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz